24 lis 2011

Mandarynki.


Mandarynki są ponoć najseksowniejszymi z seksownych owoców.
Czyżby ?

Trzymam w rękach torbę podróżną, która z każdym kolejnym wyjazdem do Krakowa jest lżejsza. Nie tylko dlatego, że zawsze czegoś zapomnę. Tu chodzi o taktykę – taktykę dopychania się. A to nie jest takie łatwe! Od półtora roku jeżdżę do Krakowa regularnie, ale za każdym razem odnoszę wrażenie, że kierowca będzie rozdawał coś za darmo. Bo ludzie się pchają i pchają…autokar jeszcze nawet nie podjechał, a oni się już pchają i pchają…Ja mam zwykle rezerwację, dlatego pcham się przy krawężniku. Nie chcę za bardzo, ale może dzisiaj faktycznie jest jakiś bonus? I stoję z tą torbą i się męczę, żeby mnie nikt nie przewrócił albo co gorsza – zrzucił z krawężnika! Wtedy koniec, nie wróciłabym na swoja pozycję – nikt by nie ustąpił. I z tej złości, że ludzie mogliby być tacy nieuprzejmi, pcham się jeszcze mocniej.

Kiedyś się nie dopychałam. Liczyłam, że popłynę z tłumem, bo taka byłam ściśnięta, że nie musiałam ruszać nogami, a i tak jakoś docierałam do wejścia...i już byłam zadowolona, że się udało! Że ci ludzie mi właściwie pomogli, już chciałam dziękować ściskającym...gdy nagle przed drzwiami mnie puszczali,  sami szybko wskakiwali do autokaru, a ja nie zdążyłam podziękować. Nie zdążyłam też wejść. Trudno, podziękuję im kiedyś indziej. 

Najdziwniejsze jest jednak to, że ludzie się pchają nawet jeśli nie ma tłumu. Każdy wszedłby 3 razy do autokaru, mógłby usiąść. Ba! Rozwalić się na 4 miejscach i spokojnie zajechać. Ale nieeee – to chyba jakaś tradycja. Dwie osoby wchodzą do busa i przez 10 minut MUSZĄ się bić o wejście, bo pan kierowca pewnie nie ruszy…a potem siedzą obrażeni na końcach autokaru i ani z kim pogadać, ani paluszkami poczęstować…

Niech zatem mój przyszły towarzysz podróży się nie dziwi, że w autokarze dyszę przez pół godziny od wejścia. Uzupełniam płyny i ścieram pot z czoła. Niech się też nie dziwi, że z lekką paniką w oczach spoglądam w stronę innych pasażerów, czy czasem nie będą chcieli mnie zrzucić z mojego miejsca siedzącego! Nie dam się! Ja muszę spać, uczyć się, podziwiać widoki, pisać smsy…dużo muszę, nie dam się!

Okazuje się, że nikt nie chce mnie zrzucać. Czuję się wręcz lekceważona z moimi obawami. Zastanawiam się czy nie zaczepić dla pewności pani stojącej przy mnie – „Niech pani nawet o tym nie myśli!” – ale rezygnuję, bo emocje zaczynają opadać. ..jeszcze tylko pomacham złośliwie tym, którzy się nie zmieścili i mogę oddać się podróży.

Uczyć się czy się nie uczyć i spać ? Sekunda wahania – spać. Przyklejam głowę do szyby, torebkę wkładam do kieszeni, żeby nikt nie ukradł. Torbę podróżną też próbuje włożyć do kieszeni, ale się nie udaje, więc zostawiam ją sobie na kolanach. Dojeżdżamy do autostrady, więc droga jest jednostajna, zasypiam. Dostrzegam jeszcze kątem oka, że pan obok mnie też zasypia. Z tą jednak różnicą, że zasypia trochę głośniej…dobra, poczekam, może trafimy na dziurę, to się obudzi. Czekam i czekam, i nie śpię. No jak na złość spotkało nas cudowne zniknięcie wszelkich dziur drogowych! Tymczasem mnie zaczynają wibrować włosy od chrapania pana obok. W autokarze już nikt nie śpi, postanawiam się uczyć. Wyciągam zeszyt. Wytężam wszystkie siły. Cały mózg pracuje na to, by chrapanie mi nie przeszkadzało – jestem tylko ja i prawo autorskie! I, o matko i córko!, udało się – nie słyszę chrapania - cisza. Pełna zachwytu dla możliwości swojego mózgu jestem już pewna, że w takim razie, skoro jestem taka zdolna, nie muszę się uczyć. Chowam zeszyt.

I oto zauważam, że to nie siła mojego mózgu, tylko głód pana siedzącego obok…nie spał już dawno - je mandarynkę. Wstrząśnięta brakiem podstaw do samozachwytu obserwuję jak się nią delektuje. Jak zrzuca obraną skórkę na podłogę, jak mlaszcze i wyciera ręce do spodni. Musiałam głupio wyglądać z otwartymi ustami i zrozpaczonym wyrazem twarzy, bo chciał się podzielić. Pech jednak chciał, że mówiąc przegryzł kawałek owoca z takim przejęciem, że prysnął sokiem prosto na moją kurtkę. Dżentelmen, chciał mi dać chusteczkę. Jakaś pognieciona, jakby zużyta, ale tylko raz. Już wiem, dlaczego wcześniej używał do tego własnych spodni. „Nic nie chcę!!”. Tylko wysiąść, wysiąść…!

Niewyspana, nienauczona, brudna i przy wyjściu na nowo zgnieciona w końcu wysiadam. 

Mandarynki są ponoć najseksowniejsze z seksownych owoców.
Czyżby ?
NA PEWNO NIE!

11 lis 2011

katastrofa.

No tak. Skoro wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że w najbliższych dniach będę miała więcej czasu ( dla niektórych - czjasu), to najwyraźniej naprawdę będę miała w najbliższych dniach więcej czasu ( dla niektórych - czjasu ). No trudno, chyba się jakoś z tym pogodzę...co prawda trzeba się będzie teraz wysypiać i regularnie, na przykład, jadać, ale kto nie da rady ? Ja nie dam rady!? Pfff...nie takie rzeczy się ze szwagrem po pijanemu robiło. No może nie ze szwagrem...i nie po pijanemu. Ale robiło!

Zaraz, zaraz...no co się na przykład robiło...? No...się jeździło. Do Będzina, do Katowic, do Mikołowa...się trochę błądziło, ale nie dłużej niż godzinę w jednym mieście, także luz, nie ?  Przynajmniej wiem, gdzie w Będzinie jest nieczynny bankomat - nigdy nie wiadomo, kiedy taka wiedza się w życiu przyda, nie ? No właśnie...

I oto brutalna prawda - nic nie trwa wiecznie. Nie na zawsze było się potrzebnym pracownikiem, oj nie...Ale powiem Wam - na wielkie, motyla noga, szczęście ! Co się tam teraz w firmie dzieje ? - nie wiem. Jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno! Ja se w tej chwili mogę napisać notkę. Bo co ? BO LUBIĘ! Bo mam super ekstra nowy szablon bloga i wstyd mi, że jeszcze go nie udostępniłam ( w tym miejscu podziękowania dla Magdy - nawet ją lubię, spoko jest, więc niech o niej wspomnę, bez większych czułości ).

Nie wiem kto mi zapłaci za studia, ale szczerze ziewam dzisiaj w ich stronę. Dlaczego? Bo miałam czas na rewelacyjną poranną kawę i długo odkładane zdjęcia. Przeciągałam się na balkonie w słońcu, nie robiłam nic! A potem o tym napisałam! To jest przecież takie fajne! Zawsze też mogę się trochę wysilić i samochód będę najwyżej pchać - wcale nie muszę płacić za paliwo, będę miała lepsza kondycję. Telefonu też nie będę używać , jak mi zablokują - mam dobrych znajomych - sami będą dzwonić.

Nie ma tego złego ! Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jutro będzie dobry dzień...ktoś zna jeszcze jakieś pozytywne przysłowia ? Im więcej tym lepiej. Bo sobie jeszcze rano muszę je powtarzać przed lustrem. Rano ? No dobra, poniosło mnie...po prostu jak wstanę z łóżka. I w ogóle cały ten tekst. Na pamięć się uczę. Ale przecież zawsze może być gorzej - tsunami, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów - no na to, to przygotowana nie jestem.

;)

31 sie 2011

zły.dzień.

Nie żebym była jakaś niemiła. Zwykle jestem sympatyczna i wyrozumiała...ale każdy ma czasem zły dzień i woli się wtedy pośmiać bardziej z kogoś niż z siebie ( niektórzy pewnie dopiero teraz się dowiedzieli, że w ogóle można się śmiać z siebie samego, ale to inna komedia ). I ja najwyraźniej miałam bardzo zły dzień, bo nawet wyrzutów sumienia nie czuję - w każdym bądź razie, taką przyjęłam logikę mojego wybuchania śmiechem w miejscach publicznych w krępujących dla kogoś sytuacjach. Polecam - usprawiedliwiona parskam śmiechem na prawo i lewo.

Dziś też parskałam. Pójdę na kolanach do Częstochowy, jak będzie trzeba - obiecuję i przepraszam.

Akcja toczy się w osiedlowym sklepie w godzinach wieczornych. O tej porze między regałami zwykle biegają te same osoby:
1. pracoholicy, którzy w ciągu dnia absolutnie nie mogli sobie zrobić przerwy na zakupy i właśnie planują obiad dla całej rodziny
2. włóczący się po osiedlu nieletni, którzy w sumie mają 3,50 zł i prowadzą narady czy kupić colę czy chipsy
3.zagubione w porannym wyścigu do chleba babcie
4. matki z całą gromadką hałaśliwych dzieci, które za dnia trzeba ukrywać w domu, bo demolują wszystko, co napotkają na swojej drodze
5. ja

Pech chciał, że dzisiaj natrafiłam na osobników z grupy numer 4 - na cały tabun osobników z grupy numer 4. Same matki z potwornie hałasującymi dziećmi. Wszędzie! Ekspedientki dzielnie walczyły z przewracającymi się butelkami, paczkami papieru toaletowego i idealnie ułożonymi dotąd bombonierkami. Natomiast kiedy matkom i dzieciom przyszło się mijać gdzieś po drodze, matki traciły orientację które dziecko jest czyje i co akurat próbuje wsadzić do czyjego koszyka. Do mojego nic nie wsadziły, za to wyciągnęły z niego czekoladę z rodzynkami i orzechami, żeby pokazać mamie, że też taką chcą. Mama nie zareagowała, więc szybko wyrwałam moją czekoladę z małych brudnych rączek i uciekłam w stronę kasy z nadzieją, że tam huragan jeszcze nie dotarł.

Otóż dotarł.

Początkowo każde z dzieci przy kasie wywoływało we mnie chęć zaopiekowania się nimi - trzy dziewczynki (3-6 lat) w ubrudzonych sukienkach i jeden chłopczyk (4 lata), w ubrudzonych spodenkach, aczkolwiek głowy nie dam sobie uciąć, że spodenki na pewno nie były kiedyś sukienką. Cichutko dyskutowali o tym, który baton w koszyku mamy jest kogo i czy zjedzą je po kolacji, czy przed. To znaczy...tak myślę, że właśnie o tym dzieci rozmawiały, bo żadne z nich nie miało pełnego uzębienia i dość niewyraźnie mówiły. Miałam przez moment nadzieję, że ich mama mi wszystko wyjaśni, ale okazało się, że dzieci zębów nie miały po niej, więc ponownie swoją uwagę skupiłam na małych brudaskach.

Skupiałam się jednak trochę za bardzo, bo niespodziewanie usłyszałam od chłopczyka sympatyczne "Co się tak gapis?!" i w momencie gdy padły te czułe słowa, spojrzeniem uraczyli mnie wszyscy członkowie rodziny. I tu nastąpił moment krytyczny. Otóż okazało się, że wszystkie cztery pary oczu odziedziczyły po matce nie tylko brak zębów, ale i rozbieżność gałek ocznych, potocznie nazywaną zezem. Byłam otoczona samymi zezokami! Widziałam, że wszyscy próbują na mnie groźnie patrzeć, co przyniosło odwrotny efekt. Ja, zamiast się opanować i spuścić wzrok z poczuciem winy, ukazałam wszystkie zęby w, wydawało mi się przyjaznym, śmiechu. Nie do końca to przemyślałam, bo na taką moją reakcję matka oburzyła się jeszcze bardziej. "Moze chce sie pani wcisnąć?! o nie! my tu byli piersi, rozumies". No to akurat zrozumiałam.

Pozwoliłam im dokończyć zakupy bez mojego 'gapienia się'. Obserwowałam jedynie jak ekspedientka szybko kasuje kolejne produkty, kontrolując się, by nie spojrzeć przez przypadek nikomu w oczy. To mnie też bawiło, ale bałam się okazywać życie, więc liczyłam w myślach mechanicznie wrzucane do koszyka batony. Dwoje najmniejszych dzieci liczyło ze mną, tyle że na głos. Ja naliczyłam 1 liona, 2 marsy i 2 snickersy - one : 2 liony, 4 marsy i 4 snickersy. I zadowolone wyszły ze sklepu, bo myślą, że na każdego przypadną dwa batony...

Wyszłam krótko za nimi. Widziałam, że najstarsza dziewczynka sama niosła całe zakupy, jakie zrobiła mama. Musiały być cholernie ciężkie, bo szła bardzo powoli, daleko za resztą rodziny. Ale nie było widać na jej buzi, żeby się męczyła. Pewnie była święcie przekonana, że niesie cztery reklamówki, skoro niosła dwie i nie mogła się nadziwić, że sama tyle udźwignie. Że właściwie jest bardzo silna i doniesie je do domu bez zająknięcia. Taką wiarę w siebie widuję rzadko. Myślę, że trzeba mieć zezowate szczęście, żeby udało się przenieść z jej pomocą nie dwie lub cztery reklamówki, ale całe góry.

Koniec.

16 sie 2011

gość.w.dom.

"Wyjechałaś, Michalina - jestem załamany!" , czyli jak rodzina S. radzi sobie ze stresem.

Kawowa pralinka i piasek pustyni - kolory, które powstały po to, by znaleźć się na ścianach mojego pokoju. Nie są przypadkowe - kojarzą mi się. Zasługiwały więc na osobiste machnięcie pędzlem. Na malowanie w odpowiednim momencie, z możliwością poświęcenia im należytej uwagi i skupienia. Z sercem.

Odpowiedni czas jak na złość jednak nie przychodził. Jak zawsze i na wszystko. Wiaderka, stojące w kącie niecierpliwie na mnie spoglądały, a ja wciąż idealizowałam wizje siebie dzielnie stojącej na wysokiej drabinie i jakby w zwolnionym tempie wyłaniającej spod wałka cudowne barwy...napawałam się tym tętniącym spokojem obrazem, aż przyszła nieoczekiwana wiadomość-będą goście! Za dwa tygodnie, na weekend.

się pytam - TAK SZYBKO!?

W mgnieniu oka w mojej wyidealizowanej wizji runęłam z tej przeklętej drabiny na podłogę. W maksymalnie przyspieszonym tempie. "Przecież nie zdążę !". Spojrzałam na wiaderka z farbami - bezczelnie zadowolone.

Dwa dni później do moich zadowolonych wiaderek dołączyło jeszcze kilka dodatkowych. W tacie obudził się instynkt inżyniera - "Musimy u nas też odświeżyć. Wyliczę ile potrzebujemy farby...Kuchnię też zrobimy...balkon koniecznie. Widziałem takie fajne wałki, będzie Ci się nimi świetnie malowało, Michalina. Dwa dni i mamy z głowy" .

Aha. Okej.

Jedno co miałam z głowy, to rwać sobie włosy z każdym kolejnym dniem remontu. Dwa dni...dwa dni!!?? to chyba był żart, a ja wzięłam to na serio, bo dwa dni trwało samo wynoszenie gratów z jednego pokoju do drugiego. A całe życie byłam przekonana, że mój pokój jest właściwie maleńki i pusty... "Tylko pamiętaj, Michalina -tak, żeby Kicia miała gdzie spać."

Aha. Okej, mamo...a ja?

Ja po kilku praktycznie nieprzespanych nocach zaczęłam się przyzwyczajać do swoich sińców pod oczami, a współpracownicy zrozumieli, że nie trenuje do konkursu w bodypainting, lecz wciąż mam remont i skończył się rozpuszczalnik. Przestawali się dziwić, kiedy raz po raz machałam ręką - góra-dół! góra-dół! - "wałkuj sobie, Michasiu, wałkuj...". Pamiętałam jednak o zachowaniu granicy między życiem prywatnym, a zawodowym - zostawiłam listwy przy podłodze w biurze niepomalowane. o!

Wszystko bym zniosła, jakby nie to, że kończył nam się czas. Presja, jaką odczuwaliśmy była zbyt duża. Zdrowy rozsądek i opanowanie w konfliktowych sytuacjach zupełnie nas opuściły. Wiedziałam, że tak będzie - dwa dni i z głowy - pfffff......W ostatni dzień wydawało mi się, że mamy w mieszkaniu 132 ściany, 45 okien, 325 kompletów naczyń i 56 futryn, a na dodatek ma nas odwiedzić cały tłum bacznie sprawdzających każde pociągnięcie pędzla gości. Poza tym będą całe odwiedziny głodni, bo jedzenie nieprzygotowane...To odczucie mnie dekoncentrowało. Sama bym nie chciała być głodnym gościem. Co z tego, że w świeżo pomalowanym piaskami pustyni pokoju?! Wyjeżdżałam przez to przy poprawkach na ściany. Trzeba było poprawiać poprawki. Marnowałam tak cenny czas - można było by się umyć, czy coś..."Wyjechałaś, Michalina, jestem załamany!". No nie! Jeszcze depresji taty mi tu brakuje...

CUD!

Udało się. Przyjechali i nie wpadli do wiadra z farbą, tynk na głowy nie leciał, niewyczyszczonej jednej ścianki z szafy nie zauważyli. Nawet coś zjedli.

Pominę fakt, iż na tym dancingu byłam barmanem. Nawet to przecież lubię. Że kucharką...no - tego się nie spodziewałam, aczkolwiek mam miła kuzynkę, więc poprosiła o przepis. Pominę też fakt numer 2, iż potańczyć - potańczyłam .Taksówkę pokazać - pokazałam, a nawet załatwiłam przejażdżkę. Wycieczkę zorganizować - zorganizowałam : pokażmy co z miasta najlepsze, czyli skansen zaliczony. No i pochwałę dla autobusów też usłyszałam...żyć, nie umierać w tym mieście.

A jak pojechali, to tak jakby ciszej....

24 lip 2011

kochana.wieś.

Wstyd. Ponad miesiąc ciszy...Wielki wstyd! Ale biegałam, załatwiałam, nie spałam, chwili nie miałam, nad brakiem czasu ubolewałam. Na szczęście wszystko sobie już zorganizowałam, nad każdym zajęciem zapanowałam, nawet urlop sobie zaplanowałam!

I oto jestem z dala od miasta. Najzwyczajniej w świecie nic nie robię z obowiązku. Wszystko tu się dzieje wolniej : wolniej chodzę, wolniej wstaję z łóżka, wolnej płynie czas...staram się uznawać za nieistotne, że wolniej też ładują się strony internetowe, a telefon wolniej łapie zasięg...dostosowuję się do tempa tu panującego. Wychodzę rano na zewnątrz - do ogródka. Elegancko się prezentującego w słońcu, pełnego barw i zapachów. Na stopach czuję świeżo skoszoną trawę, jeszcze lekko wilgotną od rosy, lecz jakże orzeźwiającą ! Zauważam krzak czerwonej porzeczki. Myślę sobie "skuszę się - dobre, owoce, dobre...". Szybki rzut oka za siebie, czy aby żadne z dzieci mnie nie widzi, bo by chciało ze mną. A ja przecież dla siebie tu przyjechałam, w spokoju odpocząć, w spokoju i samotnie zjeść akurat teraz zauważone owoce!...Na szczęście nie ma nikogo, więc skradam się z uśmiechem do owoców i taaaak! Już je mam - jedna kulka, druga, trzecia...zaciskam delikatnie dłoń, by poczuć dotyk natury i nagle, zza pleców słyszę -"ej, Halina!!".  Chciałam udawać, że się nie przestraszyłam, ale zgniecione w dłoni ze strachu owoce za bardzo przypominały konfitury, żeby się wyprzeć...spojrzałam kto śmiał mnie potraktować w taki sposób - aha.Widzę - Marcel - 2 lata. Na chwilę obecną mój wróg numer jeden! Czekam aż podejdzie, wtedy się zemszczę. Długo czekam, no bo przecież wszyscy tu chodzą wolniej, zwłaszcza dwuletnie dzieci, więc zdążyłam wyczyścić dłonie z konfitur. Cztery razy bym zdążyła. W końcu Marcel dotarł zdyszany i słodko mówi "ej, Halina...nie jedz tych pozecek, bo tam som kwaśne babole". Pff...myślę "nikt nie będzie mi mówił co mam robić na urlopie.". Lekceważąc tę dobrą radę, urywam szybko garść owoców i zjadam. Pyszne! By były...gdyby nie były takie kwaśne. Ale jak tu teraz się przyznać przed dwuletnim dzieckiem, któremu chciałam zrobić na złość, że miało rację ?! trudno - muszę zjeść. "Dziewczyno, bądź twarda!" Myślałam, że się uśmiechnęłam do Marcela, ale najwyraźniej się brzydko wykrzywiłam, bo Marcel uśmiechu nie odwzajemnił. Ale poczekał, cwaniak, aż połknę i dopiero wtedy wrócił do domu. Nie ufał mi. Dobrze, że jestem taka ambitna, przynajmniej ma mnie teraz za twardzielkę - przecież nie wyplułam!

Rozłożyłam się na trawie, słoneczko ładnie przygrzewało, zamknęłam oczy i wyobrażałam sobie dużo słodkich żelków, żeby wymazać z pamięci kwaśne owoce. Z cudownego ogródka zaczęły się wyłaniać muszki, pszczółki, bączki i inne wstrętne robaczki, które najwyraźniej czegoś ode mnie chciały. Były nie z tego świata, bo wyjątkowo szybko się poruszały. No i koniec leżenia, czas na spontaniczny jogging. Robaki miały lepszą kondycję, długo nie dawały za wygraną. Przebiegłam chyba z 40 kilometrów. Przynajmniej byłam tak zmęczona...ale schowałam się w stodole, tu mi dały spokój. Znalazłam młode kociątka, brzydkie jak noc. Mama Kotka była trochę ładniejsza, ale zdecydowanie groźniejsza. Nie udało mi się usiąść na sianie, w którym schowała swoje pociechy. "Okej, postoję, tylko nie drap". Odczekałam chwilę i sprawdziłam czy robaki dalej czekają przed stodołą, ustawione jak rzymscy legioniści. Nie, jestem bezpieczna - przechytrzyłam owadziska!

W drodze do furtki spotkałam brata - "Michalina, zjem trochę porzeczek i zagramy w siatę, co?". Obudziła się we mnie troskliwa siostra i mówię - "Nie jedz porzeczek, bo tam są ponoć kwaśne babole.". Nie zjadł, mądrzejszy skurczybyk. Więc zagraliśmy od razu. W trakcie odbijania dwa razy wpadłam na drzewko ze śliwkami - najwyraźniej chciało grać z nami. Po chwili dotarł do nas kuzyn, było dwa na dwa - ja byłam w drużynie z drzewem. Dlatego przegrałam, bo niby tyle rąk, ale jakieś sztywne w zagrywce było...pojawił się Marcel, więc wzięłam go do siebie jako wsparcie. Zdecydowanie żywszy od drzewa i ciężko było odebrać mu piłkę. Jak tylko dostała się w jego ręce, niespodziewanie szybko uciekał z nią z boiska. Że niby taki łobuz.  Świetnie, tylko że ja dalej przegrywałam, nie było czasu na zabawę !

-"Marcel, wracaj...proszę..."
-"Nie, Halina, piłka jest moja."
-"No chodź, pogramy sobie jeszcze chwilkę...proszę..."
-"Nie, Halina, ja juz nie chce glać"
-"Marcel, przegrywamy!"
-"Ty, Halina, psegrywas!"

I poszedł z tak potrzebną mi do wygrania piłką do domu. Kochane dziecko.

-"Dobra, Marek, mnie się już nie chce grać, jutro dokończymy..."

I poszłam, z tak wielką potrzebą pobycia w mieście do domu. Kochana wieś.

13 cze 2011

matematyczni geniusze.

Jestem socjologiem. Wiem na przykład co to błąd ekologiczny, znam Durkheima jak starego kumpla, a teorię konfliktu według Dahrendorfa mam w małym paluszku. Wszystko świetnie. I ja teraz, dzięki tej, za przeproszeniem, teorii w głowie, powinnam być the best of the best of the best w interpretowaniu ludzkich zachowań. I jeszcze ponoć znam sposoby na rozwiązanie problemów świata - pikuś! Dlatego, uwaga - dopuszczam się bez niczyjego pozwolenia do głosu. Z taką wiedzą?! Już dawno powinnam to zrobić.

Otóż, drogie jednostki społeczne - z ostatnio przeprowadzonych badań socjologicznych jasno wynika, że interakcje, jakie zachodzą między Wami pozostawiają wiele do życzenia. Zdaniem międzynarodowych ekspertów, nie potraficie wykorzystywać potencjału Waszych mięśni twarzy i nie zdajecie sobie sprawy z istoty działania neuronów lustrzanych w Waszych mózgach. Oddziałuje na Was wiele czynników stresogennych, które implikują w Was zachowania wysoce niesprzyjające nawiązywaniu kontaktów społecznych. Ponadto, sprawiacie wrażenie jednostek o niskim poczuciu własnej wartości, nieusatysfakcjonowanych z własnego życia i co gorsza, zatrważająco intensywnie zamykających się na uczestnictwo w procesie socjalizacji !

Też jestem jednostką społeczną. I wcale nie muszę być socjologiem, żeby zauważyć, że faktycznie, uśmiechamy się do siebie rzadko. Zwłaszcza za granicą jesteśmy uznawani za "tych ponurych i marudzących Polaków". Ale pytam się - co z tego ?! Mijajmy się na ulicy i jak najdłużej unikajmy kontaktu wzrokowego. Jak już ( ale nie daj Boże! ) nasze spojrzenia się zupełnie niechcianie spotkają, to absolutnie nie okazujmy sobie żadnej życzliwości ! Tak jest przecież lepiej. Po co mam szczerzyć zęby do obcych ludzi - kiedyś ich spotkam drugi raz i co - będę się może musiała wysilić, żeby się znowu uśmiechnąć ?! Ja tam nie muszę nawiązywać z nikim kontaktu. Nie obchodzą mnie inni ludzie. Jak jakaś naiwniaczka będę myśleć, że się przez to będę lepiej czuła ? Że jakieś endorfiny, że mniej stresu...tak?

TAK ! Ja, jako Michalina, jako socjolog, jednostka społeczna, siostra, przyjaciółka, pedantka i przede wszystkim zupełnie obojętna dla wielu ludzi mijana na ulicy osoba, nakłaniam do zarażania uśmiechem ! Na świecie jest tyle dotykających ludzkość zaraz - ta jedyna przynosi same plusy, a my na własne życzenie chcemy się z niej wyleczyć ? Dlaczego nie chcemy pokonywać barier za granicą - przecież wszyscy uśmiechamy się w jednym języku - nie potrzeba do tego tłumacza. Niech w świecie widzą po naszych twarzach, że jesteśmy paradoksalnymi geniuszami matematyki. Że dzieląc uśmiech, potrafimy go mnożyć !

Amen.

8 maj 2011

panika wskazana.

Kryzys twórczy przełamany! I zaznaczam, że czerwone półsłodkie nie odegrało tu żadnej roli.
Dziękuję wszystkim, którzy pomagali mi odnaleźć wenę i doszukiwali się w każdym zdaniu pomysłu na nowego posta. Szczególnie doceniam wczorajsze pomysły kolegi Świadka, których po długiej walce z samą sobą postanowiłam jednak nie wykorzystywać ;)

Okazało się, że źródłem natchnienia może być panika. Tak! I to panika o własne życie...a konkretnie o swój życiowy potencjał, który wiem, że we mnie drzemie. Czuję, że mogę zrobić coś dla świata...albo przynajmniej dla siebie. Tyle że, cholera, nie odkryłam jeszcze co! Początkowo mnie to drażniło, zazdrościłam ludziom pasji i talentów, byłam lekko sfrustrowana. Nie robiłam nic, bo uznałam, że to najwyraźniej, po prostu, nie mój czas. Myślałam, że bliżej nieokreślony talent spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba. Dlatego często zerkałam w chmury, czy to aby nie już ? Czy jakiś zbłąkany piorun szuka mnie, żeby we mnie strzelić...ale nic. Nie było nawet dającego nadzieję maleńkiego grzmotku. Zaczynałam tracić cierpliwość. Heloooł! Ileż można czekać ? Każdego ranka zastanawiam się, czy jestem lepsza od siebie z dnia poprzedniego. I nic się nie zmieniało! Wpadłam w panikę..."Jak to? Tyle czasu i jeszcze nie jestem jakby ani trochę zdolniejsza? Jak to się mogło stać...bo to, że wiem, że pierwsza literka "o" w napisie "Google" jest koloru  piasku na pustyni Wadi Rum, to się chyba nie liczy?" Serce mi waliło, ręce drżały - "I co teraz?!"

I może nie zareagowałam nagle. Nie wybiegłam z domu krzycząc " Tak! teraz wiem, jak zdobyć świat!". Ale ta panika sprawiła, że coraz częściej miałam raczej ochotę szeptać: " O rany rany, chyba coś muszę zrobić sama...". W końcu żech się kapnęła!

I taka dumna ze swojego odkrycia, postanowiłam powoli zmieniać swoje życie. Doniośle brzmi...A poważne słowa wymagają poważnych działań - decyzja zapadła - pójdę na rower !

Sytuacja straciła na swojej powadze, kiedy sobie przypomniałam, że nie mam swojego roweru...ale doszłam do wniosku, że nie ma co na początku szaleć - rower na pół z tatą to dobra alternatywa. Trochę on pojeździ, potem trochę ja...dwa okrążenia bieżni miały być moją życiową rozgrzewką. Odrobinę się bałam, że zapomniałam jak się jeździ, dlatego pozwoliłam tacie, żeby jechał pierwszy, a ja sobie popatrzyłam, jak on to robi. Próbowałam nie zauważać tych wszystkich ludzi dookoła. "Że też akurat dzisiaj i akurat teraz musieli się zlecieć ci amatorzy spędzania czynnie swojego wolnego czasu ! Te wszystkie pięciolatki ! Dzieci są okrutne. Mogą mnie bezczelnie wyśmiać. Ale najwyżej jak się tu gdzieś przewrócę, to się nie będę podnosić. Doczołgam się do domu z głową wrytą w ziemię, nikt mnie tak nie pozna." Ta myśl mnie trochę uspokoiła, więc rozłożyłam się nieopodal na zachwycająco zielonej trawie i udawałam, że bardzo nie mogę się doczekać swojej kolejki na rowerze. Chciałam się dać pochłonąć radośnie świecącemu słońcu. Raziło mnie w oczy, więc je przymknęłam. I natychmiast wyostrzył mi się zmysł słuchu. Przyjemnie było wsłuchiwać się w prośby rodziców "Kochanie, nie jeździj po trawie" albo "Dziecko, ale nie tak szybko". I może jestem zła, ale dźwięk przewracania się 4-letniej dziewczynki na twardy beton też mnie cieszył. Nawet zapragnęłam tę sytuację zobaczyć, więc się wyprostowałam. Otwarłam oczy i zdążyłam jeszcze zauważyć jak dziewczynka w różowym sweterku z desperacją na twarzy ratuje swój różowy rowerek przed zarysowaniem. Ona już leżała na bieżni, ale rowerek jakby unosił się w powietrzu! Wyglądała, jakby był wszystkim, co ma. Chciała go udźwignąć całą sobą. Takiej siły chyba nigdy więcej w swoim życiu nie doświadczy. Nie doceniałam dziecięcej determinacji.

Ten widok dodał mi odwagi. "Dawaj rower, tato!". Lekko się zachwiałam, tata chyba chwilowo we mnie zwątpił, bo krzyknął " Tylko nie po trawie, Michalina!". Puściłam to mimo uszu, ale jak usłyszałam "Nie tak szybko, dziecko!" to musiałam sobie szybko przypomnieć ile mam lat. Bo chyba nie 5, tato? Przecież się nie przewróciłam z hukiem, a Twój rower nie jest nawet różowy.

Wróciłam niesamowicie zadowolona z życia. Zrobiłam nawet trzy okrążenia, to już coś. Jestem na pewno zdolniejsza od siebie z dnia poprzedniego - nauczyłam się manewrować przerzutkami w rowerze. Uczucie paniki zniknęło. Uff-wreszcie jakaś zmiana, jakieś postanowienie. I jakaś wena. Jeszcze średnia, ale zawsze jakaś !

19 kwi 2011

krótka historia na zamówienie.

To miał być prezent urodzinowy. Tylko albo aż. 'Życzę sobie, żeby ta historia była lekko związana z seksem i żeby trzymała w napięciu, jak thrillerze.' - krótka historia na zamówienie. Z przyjemnością się zgodziłam. Napisałam. Wysłałam...I dostałam zgodę Solenizanta na zamieszczenie jej tutaj. Będzie więcej, bo się rozkręciłam. Także...ustawiajcie się w kolejce, bo ćwiczę rozdawanie autografów! Oto i On - Rozdział Pierwszy.

Jak krew z nosa...

Nie mógł się dłużej powstrzymać! Cała ta Jej ceremonia przedłóżkowa doprowadzała go do szału! Marnowali tylko czas. Kolacja. Czerwone wino. Świece. Sukienka? No dobra…sukienka może na Niej zostać. Ale przez chwilę...Tyle że nie mógł Jej tego powiedzieć, bo by się dziewczyna obraziła. Że ‘przedmiotowo traktuje’, że ‘nie docenia’ i że w ogóle ‘wyjdź!’. A do tego dopuścić nie może, zanim sam nie zostanie dopuszczony. Więc jadł. Bardzo szybko jadł. Wąchał te zapachowe świece, od których go zaczynało mdlić i pił wino, którego nigdy nie lubił. A sukienkę już dawno w myślach ściągnął. Już nawet ściągnął z Niej ten czarny koronkowy biustonosz, który się przebijał spod sukienki. I kusił go do granic wytrzymałości jego spodni. Już dawno zrzucił ze stołu te niepotrzebne talerze i kieliszki, po to, by to Ona stała się jego daniem głównym. I nic mu po winie. Wystarczy mu słodki sok. Z Niej ! 

Dlatego nie mógł się dłużej powstrzymać. Podszedł do Niej, gdy stała oparta o stół i zabrał od Niej kieliszek z winem. Wiedział, że nie będzie się sprzeciwiać. Przecież cały wieczór na to czekała. Nie spuszczając z Niej wzroku, sam wypił jego zawartość i odstawił kieliszek na stół. Podszedł jeszcze bliżej. Tak blisko, że momentalnie poczuła, jak ogromną ma wyobraźnię. Natychmiast zapragnęła znaleźć się w jego świecie. Pierwsza zaczęła Go całować. Czuła jeszcze smak wina. Na jego ustach było zdecydowanie lepsze. Pobudzało Ją jeszcze bardziej! Jak dobrze, że miała pończochy! Nie zorientowała się kiedy usiadła na blacie stołu, kiedy podciągnął jej sukienkę..skupiała się na odpinaniu guzików w jego koszuli. Ściągała ją z Niego stanowczo. A on gładził jej uda, przechodził przez pośladki po delikatne, wyprostowane plecy. I kiedy prawą nogą oparła się o jego biodra, On złapał ją lekko za włosy i odchylił jej głowę w tył, by się zatopić w jej szyi jak wampir. Wreszcie nie musiał sobie tego wyobrażać! Czuł ją naprawdę. Jej zapach, który przypominał mu gorące lato. Jej ciepło, którym sam zaczynał coraz bardziej płonąć. Był coraz bardziej spragniony! Całował jej piersi i wsłuchiwał się w jej głęboki oddech. I już minął jej brzuch, już miał ugasić pragnienie rozkosznym sokiem! A Ona wiedziała, że za chwilę jej podniecenie sięgnie granic! Gdy nagle to usłyszała! 

Strach ją sparaliżował. Zamarła. A gdy usłyszała ten dźwięk ponownie, zdołała jedynie głośno krzyknąć. On natychmiast zdał sobie sprawę z tego, że nie jest to krzyk rozkoszy. Sam się przeraził, więc szybko podniósł się na wysokość Jej głowy. I wtedy Ona krzyknęła jeszcze raz… Tym razem nie ze strachu, ale z bólu! Gdy On podniósł na nią wzrok i zobaczył co się stało, nie wiedział jak się ma zachować…sam odczuwał ból w okolicach czubka głowy, ale jak to się stało, że Ona ma całą twarz we krwi?! Obserwował Ją biegającą po kuchni w poszukiwaniu chusteczek, którymi chciała powstrzymać krwotok. Zostawiała plamy krwi na białej podłodze, ale nie wyglądała już na przestraszoną. Ona wyglądała na..wściekłą! Jak na Niego spojrzała, to nie miał wątpliwości, że jest ewidentnie wściekła na Niego! Ale przecież On chciał i Jej sprawić przyjemność, o co chodzi?!

- Bałziej me rąnąć ne mołeś?! – zapytała zdecydowanie z zatkanym nosem, przyciskając zakrwawioną chusteczkę do ust. I co prawda, On zdał sobie sprawę z tego, że miało to być bardzo ostre pytanie, ale nie przyniosło zamierzonego efektu. Pomogło jedynie zrozumieć mu co się stało. I paradoksalnie, uśmiechnął się do swojej zakrwawionej towarzyszki, zadowolony ze swoich wybitnych umiejętności dedukcyjnych. Właśnie bowiem odkrył, że podnosząc głowę po jej krzyku, źle obliczył, gdzie znajduje się jej głowa i z rozpędu uderzył Ją prosto w nos. Zaraz po tym odkryciu pomyślał, że musiał Ją naprawdę nieźle rąbnąć, bo minęło dobrych kilka minut, a Ona wciąż się dławiła krwią. Jej zabrudzona sukienka ponownie grzecznie oplatała jej nogi…a przed chwila była taka seksowana!...Nagle cała sytuacja wydała mu się bardzo zabawna. Wybuchnął śmiechem i nie wiadomo dlaczego myślał, że i Ona podzieli jego radość.

-So się tak bai?!-krzyknęła zaskoczona i dodała, jakby trochę do siebie-Upek!

I wtedy to On usłyszał ten dźwięk! Wydawało się, jakby ktoś chciał zdemolować drzwi wejściowe… Tak! Wyraźnie ktoś się dobijał i był jeszcze bardziej wściekły niż zakrwawiona Ona…Zresztą Ona już nie była wściekła. Już była przy nim i trzymając się kurczowo jego lewej ręki, zostawiała mu plamy krwi na koszuli…Ale On tego nie czuł - wsłuchiwał się w hałas dobiegający z korytarza. Słyszał dwa głosy, ale jedna osoba przekrzykiwała drugą, więc nie był w stanie zrozumieć co mówią. Wiedział jedynie, że musi działać ! Przecież Ona aż drżała ze strachu, że ktoś wtargnie do jej mieszkania. Musi ich powstrzymać. Zostawił Ją w kącie kuchni, złapał butelkę po winie i bez wahania ruszył w stronę drzwi.
I jakby wyczuł moment! Niesamowicie wstrzelił się w czasie, bo akurat zdążył wziąć zamach, aby znokautować obcego mężczyznę, który w tej chwili wdarł się przez wyważone drzwi do jej mieszkania! Piękny cios! Prosto w nos. Równie mocny, jak cios w Jej nos, bo równie mocno lała się krew. I gdy miał zastosować kolejny ruch zapożyczony z najlepszych filmów akcji, zauważył Ją krzyczącą na korytarzu ! Jak Ona to zrobiła, że przeszła tutaj z kuchni, a On jej nie zauważył ?! I na dodatek zdążyła się przebrać?! I zaraz…czyżby się postarzała !?

Oj nie..to za dużo jak na niego, tyle wrażeń…spojrzał na krwawiącego mężczyznę, jakby chciał, żeby ten mu teraz pomógł dowiedzieć się, co się właściwie dzieje. Był zrozpaczony, nic nie rozumiał!

-Zie est moa zórka?! – zapytał wściekły mężczyzna. 

I w tym momencie Go olśniło! Ale litości! Jak bardzo by teraz nie chciał zrozumieć co się właśnie stało !
Ona, słysząc głos ‘obcego’ mężczyzny z kuchni, odważyła się wyjść do Niego, żeby powiedzieć:
-oanie…oznaj oich rozicóf.

Koniec.
 

8 kwi 2011

gimnastyka.

Fajnie się Wam wszystkim gada !

"Dawno niczego nie napisałaś, co jest ?" / "Zmobilizuj się, bo nie ma co czytać" / "Michasia...bo nudą wieje"

A to nie jest tak łaps! Ja też ubolewam, że głowa pusta...Dopiero zaczęłam pisać i już pomysłów nie mam ?! To przecież straszne! Wiecie ile razy już sama na siebie się obraziłam ? Dobrze, że jestem ugodowa i pierwsza wyciągam do siebie rękę na zgodę... Zajęcie sobie wymyśliłam, pff...teraz dopiero widzę, jak się muszę napocić. Nastękać. Nagimnastykować wręcz. Umysłowo...nagadać sama do siebie, żeby w końcu umieścić tu jakiś post, który przeczytają nie tylko moi rodzice. I to też nie tylko dlatego, że mnie kochają miłością bezwarunkową....przecież to się musi coś dziać ?! wydarzać się musi...jakaś arcysytuacja. A tu co ? Psińco !


A robię bardzo dużo, bo przecież prawdopodobieństwo wystąpienia weny w umyśle jest wprost proporcjonalne do odwiedzanych przeze mnie miejsc i wykonywanych czynności...dlatego myślę: "o tak! pójdę zrobić herbatę...niech natchnienie wyleje się ze mnie jak woda ze srebrnego czajnika, ach! " . I woda, owszem, wylała się...ale chyba za bardzo ją zagotowałam, bo natchnienie wyparowało. "Od teraz herbatę zalewam zimną wodą!" .

Bo zimna woda - weny doda?

No chyba niekoniecznie. Pomysły są potem takie zmarznięte i chłodne.A ja chcę pomysłów dzikich, pasjonujących i zmysłowych. Ekscytujących. wciągających. mruczących...szybkich i wymagających. Wykropkowanych, bo erotycznych. Bezprzecinkowych...Auuu !

zaraz, zaraz...i szukałam ich, robiąc herbatę!? przecież to głupie - drewniany ołówek jest  mądrzejszy, bo wie, że nie tędy droga...

Foch na 102! I tym razem nie wyciągnę ręki. 

25 mar 2011

rozstanie.

Do tego posta musiałam się specjalnie przygotowywać. Nastawić psychicznie. Wziąć głęboki wdech i zaopatrzyć w chusteczki.

Bo post będzie o rozstaniu, a rozstania nigdy nie są łatwe. Potrzebujemy czasu, by się z nimi oswoić. I nawet jeśli od dawna świadomie robimy wszystko, by prędzej czy później podjąć ostateczną decyzję, to i tak słowa 'to koniec' ciężko przechodzą nam przez gardło.

A to naprawdę koniec.
Zrywam z Tobą ! rzucam Cię !  odchodzę !

I krzyczę, żeby zagłuszyć świadomość, że tym samym zaczynam nowy etap. A przecież tak bardzo już tego chciałam...czułam, że się wypalam.

Tymczasem, mimo woli, wspominam swój pierwszy raz. Pełen niepewności i naiwności...ale i słodki, bo dostałam cukierka, na dobry początek. I każdy kolejny raz : coraz pewniejszy i przynoszący coraz ciekawsze doświadczenia. Coraz silniej na mnie wpływający i coraz więcej ode mnie wymagający. Coraz bardziej cieszący, wręcz uzależniający...każdy następny dzień w tym związku mnie uczył - podejścia do ludzi, do samej siebie. Uczył zachowania w najdziwniejszych sytuacjach i rozmów z najdziwniejszymi ludźmi. Płakałam, śmiałam się, złościłam, skakałam, czerpałam !

Aż w końcu wzięłam wszystko, co mogłam dostać. Dowiedziałam się wszystkiego, czego ta miłość mogła mnie nauczyć. Moje zmysły i odczucia już bardziej w tym związku nie mogą się wyostrzyć. Zatrzymałam się, bo bar wyznaczył granicę.

Dlatego to koniec. Już nie zaparzę Ci kawy, nie podam obiadu. Odchodzę, stawiam kolejny krok.

Zostawiam bar za sobą.

16 mar 2011

superbohaterka.

Miałam trochę inne plany na niedzielę...nawet kilka trochę innych planów, które kilka razy zmieniałam. Zmęczyłam się samym myśleniem nad ich dopracowywaniem, więc odetchnęłam z ulgą, jak mogłam przestać myśleć. Już miałam wcielać je w życie, już wstawałam, żeby zabierać się do pracy ! Ułamki sekund i by mi się udało uwierzyć, że moje plany nie są po to, by zawsze legały w gruzach...gdyby nie jeden krótki sms:

"Jestem w Bytomiu, nie mam jak wrócić(...) samochód się pali!".

Natychmiast obudził się we mnie superbohater. No ok - niech będzie feministycznie - superbohaterka! Szybka analiza - gdzie jest jakaś superczerwona budka telefoniczna, w której się przebiorę w swój superstrój ?! same żółte..trudno! najwyżej poznają moją prawdziwą twarz...wsiadam do superbryki i superszybko jadę na miejsce. Superszybko, czyli tak, żeby zaraz mnie ktoś nie musiał ratować z opresji...docieram do celu. Wyciągam supertelefon:

-"Jestem pod szpiatalem" ( szpital, jako punkt orientacyjny, nie jako miejsce akcji )
-"Ok, zaraz tam dojdę"

I czekam. Superczekam. A że za czekaniem nie przepadam, wyszłam z superbryki w celu zabicia czasu...i to był SUPERBŁĄD !! Teoretycznie nic nie powinno mi grozić w pobliżu szpiatala, czyli najbardziej walczącego ze śmiercią miejsca. Jednak okazało sie, że stoję nie tylko obok szpitala. Po drugiej stronie miałam cmentarz, a ten wydaje się już tak bardzo ze śmiercią nie walczyć...zwłaszcza nocą. Oczywiście, nie zwątpiłabym w swoje supermoce, gdyby nie moja wybujała wyobraźnia ! Jestem osobą opanowaną, ale jak sobie pomyślałam, że przecież czasem zdarzy się komuś...noo... nie wyjść ze szpitala... i że ten niewidoczny nieszczęśnik może właśnie przechodzi obok mnie, to momentalnie zapragnęłam posłuchać muzyki w superbryce. Nie. Nie bałam się! To nic, że biegnąc do auta mijałam samych przezroczystych ludzi. Ktoś w oddali zaczął się głośno śmiać, a ja byłam przekonana, że to głosy zza światów. W głowie miałam same najgorsze opowieści o duchach i w każdej ja byłam główną bohaterką ! "Powinnam się martwić, że te karetki tak jeżdżą obok mnie? To chyba nie żaden znak?! może sprawdzę w szybie czy widać moje odbicie?..Gdzie ta Brzoza?! Ileż można czekać?! Włącze lepiej światła...będzie mnie widziała...ach! to w środku też nie zaszkodzi...radio! niech coś gra...radio...gdzie to cholerne radio??!!" .

Wreszcie Brzoza doszła. Skontrolowałam szybkim rzutem oka czy aby nie mam do czynienia z duchem i ruszyłyśmy. Szybko. Naprawdę szybko. Superszybko!

Zmiany planów nie robią dobrze.

12 mar 2011

nie poddam się!

Nie zwalniam, wręcz się rozpędzam. Delektuję się poprawą nastroju. Nie sądziłam, że to możliwe, ale nawet  "Jaka to melodia?" cieszy mnie bardziej ! Zawsze, gdy tylko mogę oglądam nowy odcinek, potem powtórkę...potem powtórkę powtórki i w końcu znam już wszystkie piosenki w danym odcinku, więc gram na pewniaka,  'po jednej'. Wygrywam finał, a kuferkiem dzielę się z publicznością. Pozytywnie podbudowana swoimi osiągnięciami, popartymi oczywiście wiedzą, czuję, że nie ma na mnie mocnych !

Od kilku dni nie muszę stosować takich sprytnych zabiegów na poprawę samopoczucia. Ostatni zastrzyk poruszył chyba jakąś machinę. Jeden element nakręca drugi. Codziennie się coś dzieje ! A ja codziennie czuję, jak nabieram energii...Dobrze -niech się we mnie zbiera - zawsze lubiłam kumulację. Teraz tylko nie mogę tego zmarnować...ale chyba nie mam się o co martwić, bo jak tak dalej pójdzie, to mnie rozerwie z tej radości, a szkoda, żeby w wyniku tego zapału pozostała jedynie krwista plama...Właśnie stanęła mi przed oczami makabryczna wizja...o nie! na pewno mnie nie rozerwie ! Już wole paść trupem goniąc dzieci sąsiadów pod moim blokiem...to znaczy...stop! Nie mam żadnych niebezpiecznych zapędów. Goniłam je, bo chciały...obserwując ich zabawę zatęskniłam za ich beztroską. Swoimi dziecięcymi oczkami zauważyły, że chcę biegać z nimi. Są sprytniejsze niż myślałam. Pozwoliły mi zrobić pierwszy krok. Dlatego, jak przystało na dorosłą osobę, bezczelnie popchnęłam nachylonego chłopczyka, żeby delikatnie upadł na trawę. W pierwszej chwili się przestraszyłam, że zza rogu za chwilę wybiegnie rozwścieczona matka, ale szybko o niej zapomniałam, jak zauważyłam, że kolejne dzieci szykują się do takich samych upadków. Radośnie krzyczały -  'Ja się nie boję! , 'Ja też nie!', więc nie mogłam zmarnować ich odwagi...Ledwo żywa dotarłam do domu, ani jednego dziecka już nie przewróciłam...Załatwiły mnie po całej linii, więc musiałam się obrazić. Ale jutro im pokażę, kto rządzi na Modrzejewskiej! Wszystkie będą leżały! Trening czyni mistrza. Nie poddam się tak łatwo. Ani w sprawie tych dzieci, ani w żadnej innej !

8 mar 2011

zastrzyk.

Znowu brudny samochód. No...trooochę czystszy niż ostatnio i z ekstra 'centralnym' na pilota! Byłam podekscytowana. Niecierpliwa. Zarumieniona. Najchętniej bym wszędzie biegła, bo energia mnie rozpierała. Uśmiechnięta. Łogień!
Opowiadam. 'Byliśmy w szkole wszyscy(...)nie dlatego, że jestem Marka siostrą(...)suka!(...)pojechałam tam jako ekspert, bo umiem liczyć(...)ale skończyło się spokojnie, a szkoda, bo miałam ochotę na awanturę(...)

Moje ulubione miejsce. Chebziowskie rondo.
Matt :
- "Coś jeszcze się dzisiaj działo, Michasia, co wywołało takie emocje ?"
- "Nie."

Bo dopiero zaczynało się dziać.

Tam na rondzie jeszcze nie wiedziałam, że przy pierwszym spotkaniu sprawiam wrażenie opóźnionej w rozwoju. Że wypiję herbatę za problemy i za to, żeby je umieć rozwiązać. I że potem tę herbatę wyleję na nie swoje spodnie. Że śmiało mogę zostać życiowym nieudacznikiem i wyłysieć na starość, bo to będzie dobry image. Że niekoniecznie musiałabym się urodzić w innej epoce...Że po spotkaniu będę chciała tworzyć, działać, zmieniać...a! nie! stop! - to akurat wiedziałam. I to dlatego byłam taka niecierpliwa. Bo już! teraz! chciałam ( natychmiast!! ) zastrzyk.

Ta dawka musi mi wystarczyć do świąt, więc będę rozsądnie rozporządzać jej działaniem. Bez marnowania czasu. Bez skutków ubocznych. Tak, żeby mi było dobrze !

3 mar 2011

radio w moim życiu.

-"Drodzy państwo, bardzo proszę! Piszemy. Tytuł:: Radio w moim życiu. Możecie pisać co chcecie i jak chcecie, byle się nadawało do radia. Na 2 minuty czytania."
-"Yyy...a możemy w domu?!"

I tak oto zdolni i kreatywni studenci Diksu zrobili sobie pracę domową na własne życzenie. Spoko -poćwiczę na blogu. Także stoper w dłoń - 2 minuty ! Jedziemy: trzy...a pu!!!

Radio w moim życiu.
Przyznaję się bez bicia - rzadko słucham radia. No bo np. w domu wybór audycji kończy się kłótnią z domownikami - każdy ma zawsze ochotę akurat na coś innego niż pozostali...W pracy ? Niedopuszczalne!! Przecież powinnam się skupić na obowiązkach. Ze znajomymi ? No cóż, dziwnym trafem słuchanie radia przegrywa z chęcią poznania pikantnych szczegółów naszego jakże ciekawego życia. I jeszcze ciekawszego życia chwilowo nieobecnych znajomych. Dlatego, pozostaje mi jedynie krótkie sam na sam z radiem w samochodzie. Pełni ono wtedy funkcję rozmówcy. Lubię wsłuchiwać się w audycje, które rozbudzają wyobraźnię...a że często rozbudzają ją na tyle, że głośno komentuję, to co usłyszę, to nie dziwią mnie już miny innych kierowców, którzy na mój widok nagle przypominają sobie o zasadzie ograniczonego zaufania. Po wysłuchaniu audycji, która budzi takie emocje, często żałuję, że tak rzadko w nich uczestniczę. Dlatego wyrzuty sumienia zagłuszam opowiadaniem tego, co usłyszałam pierwszym napotkanym osobom. Duma mnie wtedy rozpiera ! Jestem przecież "przywódcą opinii" ! Stanowczo podkreślam słowa " usłyszałam to w RADIU" - bo mam wrażenie, że walecznie uczestniczę w akcji ratowania przekazu radiowego, którego rola jest coraz bardziej ograniczona wobec siły telewizji i Internetu. Bogata w rozrywkę telewizja czy kolorowe, skaczące strony internetowe sprawiają, że radio jest...nudne. Wymaga wysiłku intelektualnego. Jest jeszcze gorsze niż prasa, bo w gazecie mogę wrócić do tego, co przeczytałam...słowa nie znikają po obróceniu strony. A jeśli czegoś nie zrozumiem w radiu - koniec - przepadło! Jednak, satysfakcja z podjętego trudu  dotrwania do końca audycji i zaskoczenie, że nie była ona wcale taka nudna są na tyle silne, że paradoksalnie, wręcz nie mogę się doczekać kiedy inni kierowcy będą mnie znowu wytykać palcami.

koniec. minuta i pięćdziesiąt sześć sekund - idealnie!

1 mar 2011

będę ratować !

"Michasia, ale ty wydoroślałaś!" .

Zdążyłam jedynie powiedzieć "Cześć!" a tu takie słowa? hmmm...świetnie ( po chińsku - 'fa kin suuupa! ).
Ładnie Sławkowi podziękowałam. Byłam z siebie dumna jak paw, bo oto okazało się, że po szalonym weekendzie w Krakowie zdołałam w mgnieniu oka dostosować się do roli społecznej, w jaką za chwilę miałam wejść. Otóż jechałam do pracy. Tam atmosfera jest, umówmy się, dość poważna. Nie ma miejsca na zbędne emocje. Opanowuję się zawsze jak mogę. Z całych sił powstrzymuję 'disastering' i chęć wybuchnięcia śmiechem, jak mnie coś rozbawi. Nie podśpiewuje niczego pod nosem i nie robię dużych kroków. Staram się mocno ugłaskać włosy i noszę stonowane kolczyki. W ogóle bardzo się ograniczam z okazywaniem jakiegokolwiek życia we mnie. A i tak mam za dużo 'freestylingu' !! W związku z tym w każdej wolnej chwili ćwiczę. Na przykład obserwuję najsmutniejszych ludzi na przystanku - ich aura mi się zazwyczaj nie udziela, ale jak do tego przypomnę sobie najsmutniejsze chwile w moim życiu, to jest lepiej. Więc wczoraj musiało być bardzo dobrze, skoro wyglądałam na doroślejszą. Szkoda tylko, że pozwoliłam sobie na okazanie z tego powodu radości. Całe skupianie się na smutku szlag trafił !

Nie, żebym kojarzyła dorosłość z najczarniejszymi uczuciami. Bo moja dorosłość będzie pełna radosnych uczuć ! 'Tak sobie wymarzyłam...!' . Trochę tylko popracuję nad światem i się uda.

Ale najpierw tacie pomogę opanować emocję ( w końcu mam w tym niezłe doświadczenie ). Aktualnie kieruje nim sprawa Justyny Kowalczyk.

"Biedna, Justynka, ja ją tak kocham!" ( Faktycznie - biedna. ). Nie - nie ujmuję niczego pani Kowalczyk. Wręcz przeciwnie - szkoda, że pseudoastmatyczka wygrywa 'pod wpływem', a 'biedna Justynka' flaki wypruwa i dupa blada. Ale jak widzę tatę na kolanach przed telewizorem, z łezkami w oczach i krzyczącego załamującym się głosem " Jeszcze trochę! dziecko, jeszcze trochę!!", to się zastanawiam, kto tu jest biedny. Ja, tata, czy 'biedna Justynka'. Tacie trzeba tylko wyperswadować chęć zostania nowym trenerem pani Justyny ( 'przecież muszę jej pomóc!' ) i będzie dobrze. Niech sobie tak gorliwie kibicuje. Niech krzyczy, nawet płacze ! nie zbiednieje, wręcz to go wzbogaci. Justyna Kowalczyk biedna być nie może, heloooołlł! A ja? - ewidentnie biedna. Jak serce tacie jednak wysiądzie... ? bbrrr - głupi, czarny humor !

Jednak paradoksalnie zdecydowanie lepszy humor ogarnia mnie na myśl o słowach Przemka: "Szkoda, że czasami tak się wkręcimy w codzienność, że zapominamy o tym, żeby na chwilę się zatrzymać, pomyśleć o życiu". Smutna prawda. Ale pozytywnie nastraja świadomość, że nie tylko ja tak myślę. Ja będę z tym walczyć ( w ramach ratowania świata ), a Ty?  Zastanów się, czy faktycznie nie warto.

21 lut 2011

niedziela.

Po 14 godzinach pracy i szybkiej nocy wstaję o 12.54. W głowie śpiewa spokojny, wręcz smętny Waglewski  - "w niedzieeeelę, to nie widać mnie za wiele. Się nie golę. Chromolę..." - więc dostosowuje swoje ruchy do muzyki w głowie i postanawiam ruszać się jak mucha w smole. A raczej zmęczona mucha w różowej piżamie. Po pierwszym łyku kawy zaczynam się delektować tym postanowieniem. Nieprzyzwoicie nieuczesana sięgam po rok ode mnie młodszą książkę babci i układam się leniwie w fotelu. Cisza, spokój - Pięknie ! Cały dzień spędzę na błogim nicnierobieniu...Tylko te kartki jakby mnie irytują...szkoda, że się sypią ze starości. Nie nadążam za ich wypadaniem i ponownym wkładaniem. Zwłaszcza ratując je jedną ręką, bo w drugiej mam kawę. Szybko się okazało, że faktycznie "jedną ręką, to sobie mogę tylko w nosie pogrzebać". Kawa wylana na kolana ! A taka mogła być dobra... No i mimo woli zaczynam się szybciej ruszać. Jak poparzona mucha w różowo-brązowej piżamie. Waglewski ewidentnie przestał śpiewać.

"Michasia, jesteś taka 'disaster'?" - i co prawda wątpliwości rozwiało ciastko z wróżbą bez wróżby, więc sprawa jest dawno jasna, ale wylana kawa mi tę oczywistość przypomniała.

Tak jak widok podeptanych butów przypomniał mi piątkowy wieczór i zdania, które wtedy wywołały niepohamowane ataki śmiechu, a wyrwane z kontekstu wydają się być śmiertelnie poważne:
1. "Dzisiaj wyrwę faceta na jedną noc!" - Przecież to bardzo ambitne postanowienie, wręcz wyzwanie. Nic śmiesznego. Może mieć równie poważne konsekwencje...
2. "Źle lokujesz swoje uczucia" - jeszcze gorzej! Kto się cieszy z faktu, że nie trafia w dziesiątkę?
3. "Oni mają inne kanony piękna" - dowód na to, że młodzież potrafi posługiwać się skomplikowaną sztuką nieurażania innych poprzez słowa. Kapiącej z tych słów ironii udajemy, że nie słyszymy.
4. "Takie mam teraz uczucie, że ciągle bym się śmiała ! " - jedno z lepszych uczuć, jakich można doświadczyć. Pod warunkiem, że nie zostało stłumione...no cóż, nawet jakbym chciała, to bym stłumić nie umiała.
5. "Sandra, nie widziałaś jeszcze mojego bloga." - najgorzej, bo po tym zdaniu Sandra śmiała się najbardziej. Zupełnie nie rozumiem dlaczego jej wtórowałam. Takie to jest śmieszne, że jedna przyjaciółka nie interesuje się pasjonującą twórczością drugiej? A może to o te kanony piękna chodzi...?
6. "Zostajemy na parkiecie do ostatniej piosenki!" - Magda już wtedy się nie śmiała ("To jest żart, Michasia!?"). Sandra przestawała, kiedy okazało się, że jej wygodne buty tracą na wygodzie z każdą kolejną sekundą. Natomiast Brzoza zupełnie przeciwnie - im bliżej końca imprezy, tym intensywniej tańczyła. Ja, jako że ponoć 'bawię się do wszystkiego' cudownie nie odczuwałam zmęczenia, dopóki grała muzyka. To cisza ewidentnie źle na mnie działa. Miałam zamiar spać w samochodzie, żeby nie musieć używać nóg w celu dotarcia do domu. Nie poddałam się jednak i pokonałam te 4 metry ! A nikt mnie nie niósł !
7. "Michelle, napisz coś o nas" - jedno jedyne zdanie, co do którego mam wątpliwości czy bardziej śmieszne było w piątek, czy jest teraz.

Mówisz i masz :]

18 lut 2011

tańczę ?

Nogi mi już chodzą. Do rytmu silnika samochodowego, jak jestem w aucie. W takt dźwięków, wydobywających się z ekspresu, jak jestem w pracy. W rytm wypowiadanych słów każdej napotkanej osoby. Tańczę !

Niespodziewanie spokojnie reaguję na każde przeprosiny Michała - Kaczora. "Michasia, weźmiesz to. Przepraszam...Michasia, mogę mieć prośbę? przepraszam...Michasia, zapalę-przepraszam...Michasia, szef idzie, przepraszam." Michasia - przepraszam, że przepraszam !

Bo coś drgnęło ! "Pani Michalino, chcielibyśmy panią zaprosić na rozmowę. Godzina 9.00". No to niech znają moje dobre serce - zgodziłam się. Prawie całą noc przespałam - 2 godzinki snu mi przecież wystarczą. Śniadania też nie muszę jeść. A tata wcale nie musi się spieszyć-nawet dobrze, jak się trochę spóźnię...

Przypominam sobie dwie najważniejsze rady:
1.żebyś tylko nie zapomniała wejść
2.a jak już wejdziesz, żebyś nie zapomniała się przedstawić...

Spoko, jakoś zapamiętam.

Więc pukam. Wchodzę!
"Dzień dobry, nazywam się Michalina Sujewicz"
( JEST! udało się - na bank mam tę robotę! )

"Dzień dobry pani, proszę tutaj usiąść" - aj, pierwsze zaskoczenie - tego nie przewidziałam.
Ale usiadłam bez większych problemów. Nie udało im się wyprowadzić mnie z równowagi. Myślę ' wszystko za łatwo idzie, zaraz coś się stanie'.

I stało się -pojawiła się konkurencja.

"Dzień dobry, ja na rozmowę".
"Dzień dobry panu, proszę tutaj usiąść"- Zauważyłam z satysfakcją, że nie tylko mnie zaskoczyli tym uprzejmym zdaniem. Konkurentowi w przypływie emocji pewnie padło na wzrok, bo usiadłby mi na kolanach. W ostatniej chwili mnie zauważył. Mówi 'yyy..szam'. Pomyślałam 'słaba kopia Kaczora' i usłyszałam niepewne '...ść? ' Odpowiedziałam na pytanie - głośno i wyraźnie - "Cześć!" - i tym sposobem zniszczyłam konkurencję.

W trakcie rozmowy Pan-Przyszły-Szef dowiedział się, że jestem błyskotliwa i najchętniejsza z wszytkich chętnych -do pracy. Że wniosę wszechogarniającą miłość to tego tętniącego smutkiem miejsca i ze mną firma stanie na podium rankingu "Firma roku" jeszcze w marcu !

Zostałam podsumowana radosnym 'Zadzwonimy do pani.'

Nie uwierzyłam, ale zadzwonili! Nie jest najgorzej,  czeka mnie szkolenie. Może będą ze mnie ludzie :)

Więc skoro drgnęło - dlaczego mam nie tańczyć?!

Wiem!
przecież ja mam całę życie pod górkę - na pewno stanie się coś złego !

15 lut 2011

Idealny dzień.

14. luty. Idealny dzień, idealny nastrój. Na zmianę!

Na zmianę mobilizujący z przytłaczającym.

Przytłaczający, bo poczułam, że najzwyczajniej w świecie minęłam się z przeznaczeniem. Powinnam przecież zostać uczennicą Hogwartu. Tymczasem sowa z listem dla mnie chyba gdzieś zabłądziła i czekając, wypełniam czas studiami dziennikarskimi...Kolegowałabym się z Hermioną, bo jest zdolna i ma fajną torebkę. Nauczyłabym się teleportowania, ruszałabym się na zdjęciach, uratowałabym Zgredka i...Grałabym w Quidditcha - nareszcie jakieś konkretne zainteresowanie ! A tak co?! Miotłą, to sobie mogę najwyżej korytarz pozamiatać!

A mobilizujący, bo skoro sowa z listem ma taki sam zmysł orientacji, jak ja, to znaczy, że marne są szanse, że mnie w końcu znajdzie. Cierpliwość tracę. Konieczny jest plan B, czyli może w końcu wykorzystam do czegoś moje wykształcenie ? Z dotychczasową pracą za barem ma ono tyle tylko wspólnego, że podczas każdej sesji mogłam robić sobie 'łagodzące stres' koktajle z wymienieniem ich odpowiednich ingrediencji przy użyciu profesjonalnych narzędzi pracy barmana :] Dlatego z okazji Walentynek-zrywam z tym! 14 luty - idealny dzień na zmianę!

Nie żebym tego, co robię nie lubiła. Tylko jakoś...coraz mniej. Bo Druid to był mój pierwszy drugi dom. I, jak dotąd, drugiego drugiego domu nie znalazłam. Teraz Onyx mnie ratuje przed wypaleniem się, bo jest wesoło. Ale nadszedł moment, w którym albo otwieram coś swojego, albo zwariuję !

Aaaacha,, no i przyszło mi zwariować, bo wypadało by mieć jakiś kapitał, żeby coś otwierać...

Niech to moje zwariowanie objawi się zatem w poszukiwaniu jednej, pewnej i zapewniającej dogodne warunki pracy. Wymagającej kształcenia nowych umiejętności, ale i rozwijania mojego jeszcze nieodkrytego talentu. Przynoszącej zarówno korzyści materialne, jak i psychiczną z niej satysfakcję. Z wolnymi weekendami, świętami i z w pełni płatnym urlopem. I żebym mogła dostosować swój strój służbowy do kolczyków, na które akurat mam ochotę!

Chyba jednak mam większe szanse na list od Dumbledore'a .

7 lut 2011

Dzień z życia studentki.

Chyba częściej powinnam zasypiać. To mi dobrze robi.

Godzina 9.04 , od rana wzbijamy się z mamą na wyżyny inteligencji :
- Michalina, śpisz?
- Eee...chyba tak...
- A Ty jedziesz do tego Krakowa?
- ....coo?
- Egzamin. Boże... dzisiaj! Nic nie umiem. Bo też mam, więc wstawaj, bo chcę wejść pierwsza. Masz 20 minut. Zrobiłam śniadanie. Ja pierdzielę, Michalina, NIC NIE UMIEM!! Matko boska...
- Nie trzęś się...Czemu mnie nie obudziłaś?! Też nic nie umiem przez Ciebie!
- Bo myślałam, że śpisz.
- A, no to jest argument.

A tata źle znosi nasze sesje - ' Możecie już wyjść ? Proszę... ' - nie martw się, Tatuś, dzisiaj był mój ostatni egzamin. Od teraz panikę mamy będziemy znosić razem !

Godzina 9.34, biegniemy z mamą do auta. "Ty przeczyścisz szyby, ja światła!" . Pełna współpraca. 15 minut nie nasze, bo rodzinny pedantyzm nie pozwolił nam odjechać samochodem, na którego szybach osiadł godzinny kurz. Co prawda opadł zaskakująco symetrycznie, ale jednak. Idealnie składamy idealnie wyprane szmatki i chowamy je w idealnie uporządkowanym bagażniku. Ruszamy. " I rura mu, mamo!!...o nie, Edyta dzwoni, a my pod blokiem..." . Pół minuty i szyby na nowo są brudne.

Godzina 10.10. Wchodzę do busika - 'Dzień dobry, państwu. ( Hurra! ) Wszyscy do Krakowa, tak ? - no to jedziemy..." .
No nie jedziemy, bo Edyta mi przypomina, że nie jestem kierowcą - " Miśka, usiądź koło mnie dobrze? " .

Godzina 10.20.
 -To co? uczymy się ?
- Czekaj...
- Bez nazwisk!
- Pogadajmy chwilę...

Godzina 11.20. Nasza nauka skończyła się na trzymaniu notatek na kolanach. No ale przecież wszyscy zdamy !
- no, żebyśmy się nie zdziwili...
- 'zdziwili, zdziwili...'
- dzwoń do Tereski, powiedz, że śniadanie mamy w Macu.

Godzina 12 ileś
- Ty mi give me bajlet now! czyli zadowolone same-nie-wiemy-z-czego jedziemy na uczelnie. Po dotarciu - fajka. Znowu się uczę, czyli zeszyt robi za wachlarz. Tiger. Fajka. Cięcie ściąg. Fajka. Fajka. Fajka. Fajka. 40 minut współpracy w auli.


-Przepraszam, Panie profesorze, a jak ktoś nie czytał lektur?
-To niech Pan pisze tak, jakby Pan czytał...

Fajka. Wymiana wrażeń ( o ku*wa! tam były kamery!? ), załatwianie spraw organizacyjnych ( Krzysiu, weźmiesz indeksy? zrzucimy się na karton fajek:] ), ogłoszenia duszpasterskie Starosty i kierunek - dom ! Fajka.

16.02 - Coś trzeba zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem! Czekolada na gorąco, ale na zimno raz i dwa razy na gorąco, czyli na gorąco, proszę! Grzeczne studentki UJ.

17.20, busik ( całe życie w drodze! ) .
- Przepraszam, siedzi obok pani jakaś żywa głowa ?
- Tak, panie kierowco, zwykle jeżdżę z manekinem, ale dzisiaj wzięłam koleżankę.
- Miska, Ty małpo!

Spać się Edycie zachciało...ale nie byłaś zła, prawda ? :P

18.20. Moi prywatni kierowcy zapomnieli czerwonego dywanu i transparentów. Chociaż może i dobrze, bo mama pewnie na każdym by napisała ' OD RANA WIEDZIAŁAM, ŻE WSZYSTKO UMIAŁAM - DLATEGO PIĄTECZKĘ DOSTAŁAM! ' . Tata nie byłby dłużny: " NO I PO CO TAK PANIKOWAŁAŚ - TYLKO WYSPAĆ SIĘ CZŁOWIEKOWI NIE DAŁAŚ! ". Więc wybaczam brak należytego przywitania mnie, wsiadam do auta i zapowiadam wieczór bez planów. Wyciągam swój transparent: "MÓZG SOBIE TERAZ ZRESETUJE, A NA JUTRO POWRÓT DO ŻYCIA PLANUJĘ!"

Ale chyba jednak nie zaspanie dobrze mi zrobiło. Albowiem dotarło do mnie, Drodzy Wszyscy, że czekają mnie jeszcze tylko 3 sesje! Trzy, maleńkie 3 razy...Trzy, 3, III!! Odliczam. Ewrybary pomarańcze - wszyscy tańczą - ja tez tańczę!

31 sty 2011

p.s.

znalazłam natchnienie :)

1. z bliżej nieokreślonym, ale zabawnym uczuciem stwierdzam, że jest nim Mefju ! Ten Mefju, któremu zepsuło sie 'lubię to' na facebooku :) A w skrócie - jego blog i pozornie błacha rozmowa o odkryciu pasji. Dzięki, ziooooom ! :)

2. i Pogo, do którego nigdy się tak nie zwracam, ale niech nim zostanie na potrzeby bloga. Krótko - najlepszy recenzent.

Dzisiaj jest przełom - czuje w moczu, że nastąpi regularność :) Amen!

polecam !

Przełom października i listopada. Przejeżdżamy brudnym samochodem przez chebziowskie rondo. Matt mówi : " wszyscy jesteśmy egoistami, Michasiu. Nawet jeśli komuś pomagamy, to nigdy bezinteresownie. Myślimy ' pomogę mu, najlepiej po cichu, że niby się nikt nie dowie, bo przecież nie będę się chwalił. Ale fajnie by było, jakby jednak ktoś się o tym dowiedział...' ". Zaburzony światopogląd ? Nie. Nadszedł moment przyznania się. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina - nie jestem bezinteresowna. Ale Matka Teresa z Kalkuty też nie była ! Miała nadzieje, że daje przykład.

Ostatni piątek. Honda(szybsza niż wygląda). Katowice. Adrian mówi: "Michaszko, odpocznij. Jesteś albo w pracy, albo...w pracy. Albo z Markiem siedzisz, albo Tadek cię złości. Albo Kraków. Za bardzo się przejmujesz, nie myślisz o sobie. Dzisiaj zrób coś dla siebie". Obudził mnie tym, wzruszył. Zwolniłam, na chwilę 'przestałam się spinać' i teraz tańczę przed lustrem ! Bo co? Bo, być może, dałam Adrianowi przykład.

Dlatego polecam. Dobro powraca, cierpliwość popłaca, uśmiech rodzi uśmiech :)

podpisano
Matka Michalina z Rudy.