24 lip 2011

kochana.wieś.

Wstyd. Ponad miesiąc ciszy...Wielki wstyd! Ale biegałam, załatwiałam, nie spałam, chwili nie miałam, nad brakiem czasu ubolewałam. Na szczęście wszystko sobie już zorganizowałam, nad każdym zajęciem zapanowałam, nawet urlop sobie zaplanowałam!

I oto jestem z dala od miasta. Najzwyczajniej w świecie nic nie robię z obowiązku. Wszystko tu się dzieje wolniej : wolniej chodzę, wolniej wstaję z łóżka, wolnej płynie czas...staram się uznawać za nieistotne, że wolniej też ładują się strony internetowe, a telefon wolniej łapie zasięg...dostosowuję się do tempa tu panującego. Wychodzę rano na zewnątrz - do ogródka. Elegancko się prezentującego w słońcu, pełnego barw i zapachów. Na stopach czuję świeżo skoszoną trawę, jeszcze lekko wilgotną od rosy, lecz jakże orzeźwiającą ! Zauważam krzak czerwonej porzeczki. Myślę sobie "skuszę się - dobre, owoce, dobre...". Szybki rzut oka za siebie, czy aby żadne z dzieci mnie nie widzi, bo by chciało ze mną. A ja przecież dla siebie tu przyjechałam, w spokoju odpocząć, w spokoju i samotnie zjeść akurat teraz zauważone owoce!...Na szczęście nie ma nikogo, więc skradam się z uśmiechem do owoców i taaaak! Już je mam - jedna kulka, druga, trzecia...zaciskam delikatnie dłoń, by poczuć dotyk natury i nagle, zza pleców słyszę -"ej, Halina!!".  Chciałam udawać, że się nie przestraszyłam, ale zgniecione w dłoni ze strachu owoce za bardzo przypominały konfitury, żeby się wyprzeć...spojrzałam kto śmiał mnie potraktować w taki sposób - aha.Widzę - Marcel - 2 lata. Na chwilę obecną mój wróg numer jeden! Czekam aż podejdzie, wtedy się zemszczę. Długo czekam, no bo przecież wszyscy tu chodzą wolniej, zwłaszcza dwuletnie dzieci, więc zdążyłam wyczyścić dłonie z konfitur. Cztery razy bym zdążyła. W końcu Marcel dotarł zdyszany i słodko mówi "ej, Halina...nie jedz tych pozecek, bo tam som kwaśne babole". Pff...myślę "nikt nie będzie mi mówił co mam robić na urlopie.". Lekceważąc tę dobrą radę, urywam szybko garść owoców i zjadam. Pyszne! By były...gdyby nie były takie kwaśne. Ale jak tu teraz się przyznać przed dwuletnim dzieckiem, któremu chciałam zrobić na złość, że miało rację ?! trudno - muszę zjeść. "Dziewczyno, bądź twarda!" Myślałam, że się uśmiechnęłam do Marcela, ale najwyraźniej się brzydko wykrzywiłam, bo Marcel uśmiechu nie odwzajemnił. Ale poczekał, cwaniak, aż połknę i dopiero wtedy wrócił do domu. Nie ufał mi. Dobrze, że jestem taka ambitna, przynajmniej ma mnie teraz za twardzielkę - przecież nie wyplułam!

Rozłożyłam się na trawie, słoneczko ładnie przygrzewało, zamknęłam oczy i wyobrażałam sobie dużo słodkich żelków, żeby wymazać z pamięci kwaśne owoce. Z cudownego ogródka zaczęły się wyłaniać muszki, pszczółki, bączki i inne wstrętne robaczki, które najwyraźniej czegoś ode mnie chciały. Były nie z tego świata, bo wyjątkowo szybko się poruszały. No i koniec leżenia, czas na spontaniczny jogging. Robaki miały lepszą kondycję, długo nie dawały za wygraną. Przebiegłam chyba z 40 kilometrów. Przynajmniej byłam tak zmęczona...ale schowałam się w stodole, tu mi dały spokój. Znalazłam młode kociątka, brzydkie jak noc. Mama Kotka była trochę ładniejsza, ale zdecydowanie groźniejsza. Nie udało mi się usiąść na sianie, w którym schowała swoje pociechy. "Okej, postoję, tylko nie drap". Odczekałam chwilę i sprawdziłam czy robaki dalej czekają przed stodołą, ustawione jak rzymscy legioniści. Nie, jestem bezpieczna - przechytrzyłam owadziska!

W drodze do furtki spotkałam brata - "Michalina, zjem trochę porzeczek i zagramy w siatę, co?". Obudziła się we mnie troskliwa siostra i mówię - "Nie jedz porzeczek, bo tam są ponoć kwaśne babole.". Nie zjadł, mądrzejszy skurczybyk. Więc zagraliśmy od razu. W trakcie odbijania dwa razy wpadłam na drzewko ze śliwkami - najwyraźniej chciało grać z nami. Po chwili dotarł do nas kuzyn, było dwa na dwa - ja byłam w drużynie z drzewem. Dlatego przegrałam, bo niby tyle rąk, ale jakieś sztywne w zagrywce było...pojawił się Marcel, więc wzięłam go do siebie jako wsparcie. Zdecydowanie żywszy od drzewa i ciężko było odebrać mu piłkę. Jak tylko dostała się w jego ręce, niespodziewanie szybko uciekał z nią z boiska. Że niby taki łobuz.  Świetnie, tylko że ja dalej przegrywałam, nie było czasu na zabawę !

-"Marcel, wracaj...proszę..."
-"Nie, Halina, piłka jest moja."
-"No chodź, pogramy sobie jeszcze chwilkę...proszę..."
-"Nie, Halina, ja juz nie chce glać"
-"Marcel, przegrywamy!"
-"Ty, Halina, psegrywas!"

I poszedł z tak potrzebną mi do wygrania piłką do domu. Kochane dziecko.

-"Dobra, Marek, mnie się już nie chce grać, jutro dokończymy..."

I poszłam, z tak wielką potrzebą pobycia w mieście do domu. Kochana wieś.