25 lip 2012

ciemność, widzę.ciemność.

O rzesz! mój blog...blogusiu mały, cichutki, nic nie mówisz, że się kurzysz...jeju! Nie, nie. Nie zapomniałam. W życiu! Nigdzie indziej przecież tak często nie używam backspace'a. Nawet na facebooku! Przepraszam. Przyznaję, pogubiłam się.

Nie wiedziałam za bardzo gdzie jestem. To znaczy - w którym pokoju. Niewiarygodne jak ogromną powierzchnią może być 48 metrów kwadratowych, gdy zapada w nich totalna ciemność...

Tym razem o 2.10 wychodzę z samochodu. Wyszłabym o 1.55, ale zaparkowanie w środku nocy nie jest takie łatwe...i nie że tyle samochodów, że miejsca nie ma, nie. Miejsca, wydawało by się, w brud! Tylko drzew za dużo i liście z nich na auto mogą spadać i zatykać wszelakie otwory. No i ścieżek dla pieszych też za dużo. Potem ktoś pójdzie, zahaczy, chyba obcasem, nie wiem...i na pewno porysuje lakier. Wzdłuż chodnika też lepiej nie parkować, bo inne samochody, przejeżdżając, bardzo brudzą moje auto. Po 10 minut obliczania prawdopodobieństwa wystąpienia jakiegoś nieszczęścia z moim samochodem w roli głównej,  zastanawiam się, czy Peżot zmieści się w piwnicy. Jako że nie mam niestety przy sobie do niej kluczy, parkuję właściwie na ultranieryzykownym boisku do koszykówki, prawie wybiegam z auta, żeby nie zdążyć zmienić zdania co do jego położenia i..się zaczyna!

Nic nie widać....całe osiedle pogrążone w ciemności. Zero działającej latarni, żadnego światła z okien, na przejeżdżające samochody z reflektorami na boisku nie ma co liczyć. Pierwsza myśl - pułapka! Rozglądam się, no ale - nic nie widzę. Uruchamiam zatem drugi zmysł - nasłuchuję. Nikt nie nadchodzi...bosze! nikt mi nie pomoże! Uruchamiam trzeci zmysł - "ciesz się, że nikt nie idzie i weź do ręki telefon.". Biorę do ręki telefon, rezygnuję z dzwonienia po Łukasza, ze Szwecji ma daleko, więc postanawiam jedynie oświetlać sobie nim drogę...niech szlag trafi osobę, która kazała mi ustawić wygaszanie ekranu na co 10 sekund! Ale jest dobrze, widzę już swoją klatkę schodową. Teraz klucze. I co tu zrobić - trzymać telefon w jednej ręce, torebkę w drugiej i nie umieć wyciągnąć kluczy, czy schować telefon, ryzykując utratą jedynej nadzieji na przeżycie i wyciągnąć klucze!!?? aaaa!! od dzisiaj kluczę będę nosić na szyi.

No i tak jak przypuszczałam, cały świat został odcięty od prądu - włącznik światła na sieni nie zadziałał...no nic, trzeba się ratować - 25 schodów pokonałam z dziecinna łatwością. Gdy byłam kilka lat temu dzieckiem przechodziłam po nich milion pięćset razy dziennie - znam je na pamięć. Skoro więc schody były takie łatwe, to mieszkanie tym bardziej. Zapomniałam o telefonie specjalnie - przecież to mój dom! Nie będę potrzebowała żadnego tam światła. NIC BARDZIEJ MYLNEGO!

Przedpokój ciągnął się w nieskończoność. Czy ja aby na pewno weszłam do siebie do mieszkania ? Toż to jakiś pałac! Uruchamiam kolejny zmysł - no jednak mój przedpokój - ręce, które macają mówią, że drzwi z szafy te same. Ale gdzie ta kuchnia?! W kuchni schowek, w schowku świeczka, potem będzie z górki. Skręcam w prawo. Stopami wyczuwam dywan, czyli że to jeszcze nie kuchnia. Zawracam. Stopami wyczuwam ogon, czyli że to moja kotka. W końcu znowu skręcam, by uderzyć najpierw w krzesło, potem w stół, potem znowu wyczuć kotkę i potem zrezygnować z szukania świeczki, tylko zawrócić i przejść od razu do łazienki. Zamykam się, żeby kotka nie weszła. Mam małą łazienkę - wystarczy że się obracam wokół własnej osi i do wszystkiego mam blisko, więc nic mi tu nie grozi. Wanna okazała się być jednak bardzo wysoka, a potem głęboka. Myślałam, że wpadam do oceanu. Wzięłam szybki prysznic, nie wiem czyją gąbką się myłam. Wychodząc z wanny wyczułam, że zalałam całą łazienkę i że kotka jednak zdążyła wejść. Nie wiem czyim ręcznikiem się wytarłam i czyją szczoteczką myłam zęby. Nie wyczułam gdzie zostawiłam swoje rzeczy, więc olałam sprawę, jutro się je weźmie, teraz nie ma czasu, bo zaraz będzie 4 rano, trzeba iść spać. Do pokoju szłam wydawało mi się, następne 1,5 godziny. Ale telefon! Leżał niewinnie gdzieś w torebce. O nie! Nie poddam się! Bez telefonu nie zasnę! Różnym ludziom przytrafiają się różne historie w środku nocy, trzeba być pomocnym 24/7 - idę! Najwyraźniej los nie mógł już dłużej przyglądać się mojej nieporadności, bo telefon znalazłam bardzo szybko. Albo to uzależnienie mnie prowadziło. Z troską nacisnęłam klawisz, by oświetlić sobie drogę do łóżka i jestem pewna, że przynajmniej na chwilę oślepłam z tej jasności. Znowu po omacku, ale w końcu  doszłam do łóżka.

Morał tej opowieści jest prosty i wszystkim znany - tyle w nas samodzielności, ile światła mamy!