12 wrz 2013

Na złość inzynierom i koleżankom.

To że Katowice coraz bardziej się unowocześniają, remontują, galeriują i industrializowywowują to widać na przykład po ilości występowania magistrów inżynierów i robotników na każdy metr kwadratowy w centrum miasta. Na moje oko, zajmują oni jakieś 85% powierzchni dróg, a Ty, biedny szaraku z małego miasteczka, szukaj potem nerwowo przejścia między nimi, projektami, a koparką i betoniarką, i to z ryzykiem zginięcia w czeluściach przekopanej głęboko, chyba do samych Chin, ulicy. Przejście masz właściwie takie ciasne, że prawie na elewacji budynków, więc wszyscy tak łażą po tych ścianach i się brudzą, bo wszędzie pełno kurzu, ale ani ponarzekać, bo taki hałas, że nikt nie usłyszy, to po co marudzić, ani trafić do celu, bo ulice pozamykane, „przejścia nie ma”, jakieś labirynty i myślisz - „zaraz się zgubisz, dziewczyno i zostaniesz tu na zawsze, bo nikt Cie nie znajdzie…żegnajcie familoki, witajcie szklane domy, najwyżej umyjesz te szyby i Żeromski będzie dumny… matko i córko! Ja się pytam - po coś tu właściwie przyjechała?!”.

No i się okazuje, że na prawdę kto pyta nie błądzi, bo oto skręcam w ulice Staromiejską i nieoczekiwanie znajduję swój cel wątpliwie przyjemnej jak dotąd wycieczki . Tadam! Tak, inżynierzy! Nie udało Wam się dotrzeć do tego miejsca! Przed oczami mam mały, stary, dobry jarmark, czyli kilka drewnianych domków, które bynajmniej nie są ze szkła i żelbetu. Och, Drogi Losie, tudzież Organizatorzy Przedsięwzięcia, jeżeli zrobiliście to celowo! Jakże trafne połączenie nazwy ulicy z od wieków powtarzającym się wydarzeniem!  Serce mi rośnie na wizję czekającej mnie starodawnej wymiany handlowej. Zaraz jakiś kupiec, przyjmijmy, za 2 kg sera koziego i słoik miodu, będzie chciał mi sprzedać krowę! A jeśli nie dobijemy targu, to za owcę kupię worek pszenicy…tylko zaraz… ja nie mam owcy. Ani zresztą oni nie mają krów. Czytam nad budkami „Jesienny Jarmark Urodzinowy” i „148. urodziny miasta Katowice”.  148! Czyli szlag trafił kozę za krowę! Wyciągam portfel.

I przechadzam się kolejno po budkach, z chęcią wydania przy każdej z nich wszystkich moich pieniędzy. Wypieki lokalnych piekarni podrażniają zmysł węchu do tego stopnia, że mam ochotę chleb wciągać nosem bez gryzienia. Butelki win z polskich winnic kupiłabym po to, by mi było szkoda wypić i stałyby w ramce na półce gotowe by się nimi chwalić. Bursztynu było tam tyle, że w całym Morzu Bałtyckim pewnie już nie ma ani grama – wszystko jest w Katowicach! Przyprawy, których nazw nie potrafię powtórzyć, sypały się po całej ulicy i można je pewnie wykorzystywać do potraw,  których umrę, a nie będę znała. I ta herbata z ziół i owoców afrykańskich, której malutki łyczek działa do teraz – od 5 dni nie muszę w ogóle spać! Cholera wie z czego to był wywar, ale dodaje energii!

I było tych rozkoszności dużo i kiczu też było trochę. Nawet więcej niż trochę. Byłabym jednak bardzo niesprawiedliwa gdybym wśród pyszności, kolorowości, śmieszności i tandety niektórych stoisk, nie zatrzymała się dłużej przy dwóch talentach, których szczerze zazdroszczę i nie osiągnę nigdy, chociażby mnie zamknięto w lochach i wypuszczono jedynie jeśli coś podobnego zrobię. Umarłabym w męczarniach, ale jakby nie patrzeć – dla sztuki! Bo uzdolnienia, które podziwiam, to pisanie ikon i zdobienie porcelany, czym się zajmuje pani Karolina Wicha, oraz tworzenie wyjątkowej biżuterii, co jest pasją pani Zuzanny Gajek. Z biżuterią pani Gajek ma łatwiej niż z ikonami pani Wicha. Dopóki bowiem będą istniały kobiety, dopóty będzie popyt na naszyjniki, kolczyki i bransoletki. Tym bardziej takie wyjątkowe. Autorka wciąż się szkoli, by jej dzieła były coraz lepsze. Pani Gajek ma za sobą kursy tworzenia biżuterii metodą wire wrappingu, sutaszu, filcowania na sucho i na mokro i quillingu, czyli wiadomo. Wszystko jasne. No nikt inny takich nie umie robić na pewno i już! Przede wszystkim własnoręcznie, czyli że z duszą, a nie maszynowo, czyli że ( I TO JEST TUTAJ NAJWIĘKSZYM ARGUMENTEM ) co trzecia napotkana kobieta ma taki sam naszyjnik!  Natomiast pani Wicha pisząc ikony, ma trochę trudniej. Głównie dlatego, że ikona kojarzy się dzisiaj bardziej z ikoną mody, wyznaczającą trendy wśród chcących być pięknymi, niż ze złoconymi obrazami, przedstawiającymi świętych. Pani Wicha nie zamknęła się jednak w klasztorze, by odgrodzić swoją sztukę od nowoczesności, ale idzie z postępem i wykorzystuje bardzo nowoczesne metody, dzięki czemu jej dzieła stwarza jeszcze bardziej wyjątkowymi. Warto wspomnieć, że ikony te są tworzone z wykorzystaniem 24-karatowego złota, tak że tego. Kto bogatemu zabroni?! Niejeden obraz pani Wichy znajduje się już w prywatnych kolekcjach w Polsce i za granicą. A nawet jeśli ktoś ma nie po drodze ze sztuką starocerkiewną, to może poprosić panią Karolinę o wyjątkowe zdobienie porcelany i co ? I nie dość, że żadna koleżanka nie będzie miała takich kolczyków jak ja, to i kawy w tak ślicznej filiżance napije się tylko u mnie i nigdzie indziej na świecie! Niech się wścieknie!

Tymczasem, zachęcam wszystkie panie do bliższego zapoznania się z działaniami obu artystek. Będzie o nich coraz głośniej, bo biorą udział w takim fajnym, trudnonazwanym projekcie, CouveusePL, dzięki któremu mają zapewnione porady specjalistów i  nie są same we wchodzeniu na nasz trudny rynek. Panów też zapraszam, żeby mnie nie posądzono o skrajny feminizm. Niech wieść o zdolnych kobietach dotrze przez przekopane ulice Katowic do Chin, skoro już są tak blisko dzięki unowocześnianiu stolicy Śląska. I pozdrawiam wściekłe koleżanki,
Michaszka.

p.s. koleżanki moje drogie, wiecie, że tak na prawdę taka nie jestę nie ? :* :P

9 lip 2013

Apel do twardo stąpających po ziemi!

Post ten jest przeznaczony głównie dla smutnych realistów  dzisiejszego świata, będących z historią, bynajmniej nie przeglądarki internetowej, na bakier. Dla ludzi zupełnie nieskłonnych do podróży w świat fantasy, bo kto by miał dzisiaj czas na ćwiczenie wyobraźni. Dla tych, którzy ostatnie w co zagrali, to papier-kamień-nożyce o to, kto pojedzie po trzy Zestawy Powiększone do „Maka”, a  RPG oznacza jedynie jedną z metod diagnostycznych typu AEG czy nawet USA. Głównie TAKIE osoby powinny się dowiedzieć o TAKIM miejscu, jak  pub Rudy Goblin w Katowicach.

Tak się bowiem składa, że pasjonaci rycerskich turniejów, rzeczywistych czasów średniowiecznych i nierzeczywistych, ale jakże ciekawych, światów fantasy i tych, którzy grają w grę, a przy okazji do tego wszystkiego „lubiących” Rudego Goblina na Facebooku jest tak dużo, że powoli przestają się mieścić w Internecie. Nie trzeba zatem nikogo, kto dzieli te pasje, zachęcać do zapoznania się z tym pubem. Jeśli lokal ma ponad 1000 fanów ZANIM SIĘ OTWORZY, to wiedz, że coś się dzieje!

A dzieje się sporo, bo właściciele i pracownicy wiedzą co robią! Po pierwsze primo, mieli świetny przepis na połączenie zainteresowań fantastyką i średniowieczem w lokal gastronomiczny w taki sposób, by był jedynym takim w Polsce! Po drugie primo, wiedzieli gdzie uderzyć o wsparcie finansowe. Otóż z pomocą Stowarzyszenia Współpracy Regionalnej z siedzibą w Katowicach założyli spółdzielnie socjalną o nazwie Fantasy Inn i każdy z jej członków otrzymał fundusze umożliwiające rozpoczęcie działalności. Zobowiązani są do przetrwania przynajmniej rok, by nie musieć dotacji oddawać, ale jeśli każdy miesiąc będzie wyglądał co najmniej tak jak ich pierwszy, to po roku Rude Gobliny będą się otwierać w każdym mieście. 

Niezaprzeczalnym i największym atutem Goblina jest – UWAGA- najprawdziwiej na świecie odzwierciedlona kuchnia średniowieczna! Z samego niedowierzania, że te przepisy paradoksalnie mają po kilkaset lat, a są zupełną nowością na rynku gastronomicznym, należałoby się skusić na obiad w tym miejscu. Przebudzenie Boromira, czyli śmietanowo-cynamonowa polewka piwna – szał! Uszy trolla, a tak serio kibiny, czyli tak już naprawdę na serio pierożki  z ciasta śmietankowo-drożdżowego z mięsem lub mieszanka warzywną – jeszcze większy szał! Już samo czytanie menu jest smaczne -„Przekąska Klapaucjusza – surówka – taka, śmaka lub owaka, codziennie inna, ale najczęściej jednak śmaka.” No żaden twardziel, ani taki, ani owaki, się nie oprze! Bierze w ciemno.

Drugim niezaprzeczalnym i największym atutem Goblina są - UWAGA- napoje. Przede wszystkim jest woda nie z tego świata! Tajemnicza Woda Entów – niedopisania – do wypicia. Na żadnej kuli ziemskiej nie ma takiego wyboru niszowych kaw, herbat, piw i innych trunków, po których nie wolno prowadzić samochodu, bo lepiej przyjść drugi raz do Goblina na hipokras z białego wina niż z winy alkomatów pierwszy raz do kazamatów…

Trzecim niezaprzeczalnym i największym atutem Goblina jest pozytywne odebranie go przez Przedstawicieli Władz Miasta, którzy uznali pomysł twórców Fantasy Inn za tak atrakcyjny, że sami wychodzą z inicjatywą pomocy w głoszeniu legendy o Rudym Goblinie. Sam Wice Prezydent Miasta zapewnił, że dołoży wszelkich starań, by lokalowi pomóc, począwszy od możliwości wynikających z racji zajmowanego stanowiska, przez promocję i dofinansowanie, po możliwości wynikające z racji zakosztowania się w Elfich Uszkach. ( wiem, bo słyszałam, jak mówił ^^ ).

Niezaprzeczalnych i największych atutów Goblina jest jeszcze tyle mnóstwo, ile sił i zaangażowania mają w sobie właściciele tej wyjątkowej spółdzielni. Głowy maja pełne pomysłów na to jak ciekawie wykładać oryginalne trunki na barze, a także historie o nich, i w ogóle historię, w trakcie prelekcji. Można grać, śpiewać, tańczyć, na chwilę zatracić granicę między światem, który jest, a którym był i tym, którego nie było, chyba że był, ale tylko w książkach. Naprawdę warto!

Polecam,
Michaszka.

13 cze 2013

post.kojarzony.z.Gitarą.

Wszystko kojarzy mi się z Jednym.

Zwłaszcza teraz, gdy już od miesiąca szkolę się z cierpliwości. A im dłużej ta szkoła trwa, tym bardziej okazuje się, że jestem daremną uczennicą. Stopnie to mogę liczyć chyba jedynie w celcjuszach, bo mam coraz większą gorączkę i na niczym skupić się nie umiem. Otóż ledwo co się obudzę już mi się zaczyna kojarzyć. Idę na spacer z kotem - Gitara nie lubi kotów. Jadę do pracy - w pracy mogę zjeść pizzę. Na przykład z chilli. Gitara lubi chilli. Idę na zakupy - wydaje pieniądze. Gitara lubi pieniądze. Włączam YouTube - muzyka za głośno - Tata mówi, żebym ściszyła - zakładam białe słuchawki - Gitarze zepsuły się w Szwecji słuchawki, tylko że czarne...I tak w kółko! No i nic złego by w tym nie było, gdyby nie to, że za każdym razem mam ochotę się z Nim skontaktować. Zdrowy rozsądek i Mama podpowiadają mi, że mogę Mu tym przeszkadzać w pracy czy coś...i muszę się powstrzymywać. Stąd ta gorączka.

Ukojenia szukałam na przykład w Krakowie. Miał być babski wypad z zamiarem alkoholowego sponiewierania się (słyszałam, że ten często stosowany zabieg oczyszcza umysł i ciało), a skończyłoby się tragicznie. Decydując się na półgodzinny rejs po Wiśle za 10 zł żadna z nas nie sądziła, że może być on naszym ostatnim, na dodatek jeszcze przed sponiewieraniem się! 15 minut rejsu za nami i za jedną z większych atrakcji można uznać fakt, iż w podobnie zawrotnym tempie 12 km/h minęła nas ciut większa łódka z prawdopodobnie Niemcami. No super relaks. Obecność Niemców odkrywam po usłyszeniu gorliwego "ja!ja!ja!". Niewykluczone jednak, że krzyczącym był odważny Polak. Kapitan pewnie zapytał z nudów, czy ktoś chce poprowadzić, bo jemu się nie chce i ten się tak wyrwał...i rozgryzając tę niedającą mi spokoju zagadkę, tempo fal mózgowych dostosowało mi się do tempa fal wodnych. Coraz wolniejszych, jednostajnych i otumaniających. Tak! Nie myślałam...Udało się, gorączka jakby trochę zmalała, mózg wyłączył...I gdy już totalnie tępym wzrokiem dostrzegłam spanikowanego kapitana naszej łajby i wytarłam ściekającą z brody ślinę, sytuacja okazała się zbyt poważna, by nie zacząć krzyczeć z kapitanem! "Halo, pomocy...POMOCY!!". Nie wiedziałam jeszcze co się stało, ale się bałam na wszelki wypadek. "Pękła linka, nie mam sterowania!" Nagle dotarł do mnie tragizm sytuacji...Wszyscy zginiemy! Bez prowiantu, na środku rwącej rzeki, z jednym wiosłem. To koniec... " Tylko nie teraz...nie teraz...Obym nie zginęła! Skakać do wody, czy nie skakać?! Jeszcze mnie Łukasz nie widział w takiej fryzurze! I czy przekazałam Mu, że w razie czego chcę, by mnie spalono..?! Zresztą po co Mu ta wiedza, jak i tak tu utonęęęę!".  Ze strachu zapomniałam, że nie znam alfabetu Morse'a i w biały dzień próbowałam telefonem dawać znaki świetlne chińskim turystom stojącym na brzegu rzeki. Nie zczaili mojego przekazu - zrobili mi zdjęcie -.- NO NIE! A takie niekorzystne światło...zerkam na wszelki wypadek kątem oka czy inni pasażerowie też mogli wyjść nie-za-bardzo i co widzę!? Wszyscy się śmieją, radość płynie z oczu każdego pasażera, NIE WIERZĘ!. "Taki spokój, a ja już Łukasza przed śmiercią nie zobaczę?!". Rozglądam się nerwowo w poszukiwaniu choćby jednej łkającej osoby i oczyma przygotowanymi na potok łez, które z pewnością zalałyby całe dno łodzi, bo NIKT nie podzielał moich obaw, dostrzegam wybawców. Łódka "Zbyszek" stanęła na wysokości zadania. Uratowano nas. Ciężka akcja ratunkowa trwała 95 sekund. Odholowano nas do brzegu dopiero po kolejnych 40 minutach rejsu w ramach rekompensaty...trochę za długo, tam i z powrotem, tam i z powrotem...Ale! Zaoszczędzone jakieś 30 zł. Jestem do przodu. Zawsze to jakieś pieniądze, a co ? A Gitara lubi pieniądze.!

<3


31 sty 2013

Wyznania.Ochroniarza.

Twardziel twardzielem - wygadać się musi każdy. Zwłaszcza w poniedziałek albo czwartek. Otóż znany mi Ochroniarz prawie 25 lat temu za punkt honoru wyznaczył sobie, by mnie strzec przed wszystkimi nieszczęściami podłego świata, za co zdarza się, że otrzyma czasem śniadanie. No ale też normalnie, za regularne pieniądze, pracuje jako ochroniarz w sieci sklepów, której nazwy nie mogę podać (pierwsza 'L", ostatnia też "L", 4 litery z czego tylko jedna jest samogłoską, żółto-niebieskie logo, od niedawna kampanii reklamowej towarzyszą dwaj znani kucharze, ale oni nie gotują, tylko gonią kury i jeżdżą na (jednym!) rowerze). No i w tym Lidlu, właśnie co nieszczęsny poniedziałek i nieszczęśniejszy czwartek są sprzedawane artykuły promocyjne - niecodziennego asortymentu, szczególne można by rzec. Na tyle wyjątkowe, że wywołują wśród zakupowiczów falę niekontrolowanych zachowań. "Najgorsze, córka, jest to, że nie widzę złodziei - a bliżej podejść nie mogę, bo mnie stratują...serio." Na początku nie dowierzał własnym oczom, dziś nauczony doświadczeniem uznaje, że nie ma co - trzeba przeczekać najcięższe. Dlatego staje z daleka i obserwuje. I oto z Jego obserwacji wynika, że prawdopodobnie za cenę 11.99 w poniedziałek jest sprzedawana kura, która znosi złote jajka z prędkością niemalże światła i na dodatek sama gra nimi na giełdzie, a wygraną z radością przekazuje zachwyconemu właścicielowi. Przez długi czas nijak jednak sprawdzić tychże przypuszczań Ochroniarz nie jest w stanie z racji tłumu, przez który ciężko się przecisnąć. Klienci bowiem stoją przy promocyjnych koszykach, za koszykami, pod koszykami, na koszykach i w koszykach. Jakby mogli, to by bez patrzenia na to co w nich jest ładowali wszystko do toreb, plecaków, kieszeni, saszetek, do buta - wszędzie tam, gdzie drugi klient już nie znajdzie! Bo to! JEST!...WOJNAAAA!!

Sklep jest otwierany o 8.00. Jednak ślady wydeptane z niecierpliwości w kostce brukowej przed marketem świadczą o tym, że kolejka ustawiała się od około 6.00. Ochroniarz widzi tłum z daleka, gdy powoli dociera do miejsca pracy i już wie, co nastąpi. Nie traci jednak dobrego humoru i wchodzi dziarsko do sklepu tylnym wyjściem. Zadowolony z tej jakże zuchwałej intrygi przechytrzenia klientów rusza na miejsce pracy. Zmierza w kierunku przeszklonego głównego wejścia, by dokonać otwarcia sklepu. Dwa razy złośliwie udaje, że czegoś zapomniał, dwa razy się wraca i dwa razy On i cała jego rodzina, czyli znaczy się ja też (!) zostajemy obrzucenia soczystymi i wyszukanymi obelgami. W końcu dręczenie rozwścieczonego stada mu się nudzi i wpuszcza zwierzynę na pole bitwy. 

O godzinie 8.20 po sklepie ani śladu. Rozniesione jest niemal wszystko...

Ochroniarz jednak należy do tych spostrzegawczych i w między czasie udało mu się zauważyć, jak po prawej stronie koszyków jedna z klientek rozszarpuje z pasją w oczach wszystkie opakowania białych męskich T-shirtów rozmiaru M. Wszystkie te same, identyczne i niczym się nie różniące otwiera po kolei. Za każdym razem - wyciąga je przed siebie, myśli, kręci głową i rezygnuje. A rezygnuje chyba tylko po to, by nie chować ich z powrotem do swoich opakowań, a jedynie rzucać w bliżej nieokreślone jej miejsce, którym po kilku dniach okazuje się dział z nabiałem. Natomiast po lewej stronie koszyków, w których dla odmiany znajdują się buty, idzie jakiś zakład o to, kto szybciej rozwiąże wszystkie poukładane pary i stworzy nowe - dwunumerowe. No bo na co komu para takich samych butów? Lepiej jeden 38 a drugi 41. Albo w ogóle tylko jeden but! To zresztą niehumanitarne tak je wszystkie związywać! Wolność dla adidasów! A kto nie uczestniczy w żadnych zawodach, ma okazję skorzystać z przyspieszonego kursu nurkowania. Zasady są proste - leżą w koszu zielone poszewki na poduszki, a Ty bierzesz głęboki wdech i nurkujesz do kosza po taką, która jest najgłębiej. Masz szczęście, jak przyszedłeś na zakupy z kimś - to Cię za nogi potrzyma. Jesteś sam - nie masz szans, bo kolejny uczestnik Cię w tym koszu zmiażdży, bo nie paczy czy tam pływasz, czy nie. Słabszy musi zostać bez superowej zielonej poszewki.

Po tych nieszczęsnych 20 minutach w koszach zostaje:
-jeden adidas w rozerwanym kartoniku po ukradzionej nocnej lampce za 16 złotych
-rozszarpana na trzy części damska tunika, na dodatek dwie części to rozmiar S, a trzecia-M
-kabel do głośniczków komputerowych - najwyraźniej ktoś woli im sie tylko przyglądać i kabel jest niepotrzebny zupełnie
-zapomniane 4-letnie dziecko płci żeńskiej
-zerwana w ferworze walki z sufitu tabliczka z informacją, że tutaj produkty są obniżone o 5 %

Cywilizacja. XXI wiek. KULTURA. No heloł. Jak jest 5 % obniżki, to niby ktoś ma o tym myśleć ?! Bitch please! Chyba tylko Ochroniarz.








17 sty 2013

post.z.fazami

Przeziębienie ma kilka faz.

Lekko mi katar zatka jedną dziurkę na pięć sekund i już świat się wali. Ale to dopiero pierwsza faza przeziębienia, więc oooo nie!! Jestem pewna, że świat się wali tylko po to, bym mogła udowodnić, że go odbuduję! Zakład pracy Twoim drugim domem, więc do boju, Michalino, zwana Pstrowską! Chusteczki do nosa najlepszym lekarstwem, niepotrzebna mi nawet witamina C. Oczy trochę zaczerwienione, ale podmaluje się i jest całkiem całkiem. No dobra - tylko jedno całkiem...

Wychodząc z domu, jestem zmuszona przypomnieć sobie o zimie. Pięknej i potrzebnej, jak jestem na urlopie w górach i próbuje nie złamać niczego podczas tak zwanej jazdy na snowboardzie, tudzież utrzymywać się przy życiu w trakcie katorgi, o której mówią, że jest zdobywaniem szczytów górskich. Ale srogiej i znienawidzonej kiedy przychodzi mi odśnieżać samochód, by ruszyć w drogę do pracy. Z wrodzoną cechą pozostawiania po swojej pracy wszystkiego w jak najczystszym stanie, odśnieżanie samochodu wydaje się być niekończącą się opowieścią. Z uporem maniaka pozbywam się każdej drobinki śniegu zewsząd. Nawet tata, przyglądający się bacznie, czy aby dobrze wykonuje wszystkie ruchy i nie działam na szkodę auta, po chwili rezygnuje z obserwacji, a ja dalej i dalej zdzieram z blachy lakier. I jeszcze raz! I się pocę, bo chce to szybko zrobić. I sypie sobie tym śniegiem na twarz. I na twarz przechodniów! Ale SZYBY MUSZA BYĆ IDEALNIE WYDRAPANE!! I potrzebuje chusteczki do nosa. Oddycham tylko przez gardło, dyszę, rezygnuję ze ściągania śniegu z kół przed jazdą. Zrobię to po. Ruszam.

I wtedy zauważam drugą fazę przeziębienia, bo włączam radio, muzykanty grajom, ale w samochodzie nie śpiewajom! Znaczy się chcą, to jest ja chce...ale tak jak do tej pory mój śpiew ranił jedynie uszy potencjalnych słuchaczy, tak teraz śpiewanie sprawia ból mojej zawiedzionej tym faktem osobie. Żeby tak samego siebie ranić...? Gardło ewidentnie wysiadło. Jadę bez gardła.

Trzecia faza przeziębienia następuje, gdy nie mam gdzie zaparkować, a potem na dodatek nikt w pracy niczego nie robi dobrze. Uśmiechają się - źle! Co im tak wesoło?! Szczęśliwa ekipa pod wezwaniem wszechogarniającej miłości. Pfff... Nie uśmiechają się - źle! Teraz mi pewnie na złość robią, co? Za głośno ta muzyka! Nie słyszę jak mocno kaszlę! Do lekarza ?! Po co? - tyle co mi powiedzą, to ja sama wiem. Fervex ktoś ma ? Jak to "nie..." !? Jak można nie mieć fervexu!!??

I zupełnie łagodnie przechodzę do fazy czwartej - obrażona nawet na bogu ducha winne drzwi wychodzę.
Zmierzając w stronę samochodu mijam dzieci z sankami. Krzyczą, biegają, skaczą, rzucają się w zaspy i z radości mogłyby ten śnieg całować. O ile go nie zjedzą...a nawet sobie sprawy nie zdają jak będą przez ten śnieg cierpieć, gdy przyjdzie im odśnieżać za kilka lat auto.

I kolejna z faz - piąta - smutna melancholia samotności...jakkolwiek komicznie to teraz nie brzmi - mózg sam zaczyna rozważać problem mojego egzystencjalizmu w perspektywie interakcji z tymi bliskimi i tymi dalszymi ludźmi. "Taka marudna jestem...czy ktoś mi pomoże jak będę miała wypadek ?" Nie no...lekka przesada z tym tragizmem..."Czy ktoś mi pomoże, jak nie będę umiała sobie poradzić z zamkniętym na amen słoikiem ? Czy są wokół mnie tacy bohaterzy ? Bo przecież nie ma na świecie nic cenniejszego niż otwarty słoik...". Tego typu rozważania mają to do siebie, że czy mam ku temu powody, czy też nie, muszą się skończyć płaczem. Znam swój organizm. Dlatego nie czekam na przykry bieg wydarzeń i nie stwarzam wyimaginowanych problemów, a pozbywam się przeziębieniowych toksyn oglądając film najsmutniejszy na świecie. Zanoszę się płaczem i używam pod wpływem emocji i dopóki się nie zorientuję, co robię, koca jako chusteczki. Szlocham na całe mieszkanie, mama się martwi. Ale przeczyszczam drogi oddechowe przez głębokie wdechy i napełniam się miłością do świata i ludzi na nowo. Z ulgą uświadamiam sobie przyjście ostatniej fazy - musiałabym teraz coś zjeść...