2 wrz 2015

Couchsurfing, czyli czego się możesz dowiedzieć o własnym kraju.

Tak długo mi to zajęło, bo powiedzmy, że zbierałam materiały...

Przyszpanowałam z tym "couchsurfingiem", co nie? No, się zna języki...ale że blog polski, to wyjaśnię. Otóż "couchsurfera" tłumaczy się dosłownie jako "osobę w podróży, charakteryzującą się nieprzeciętną odwagą, chyba że wypowiadają się Mamy, to wtedy raczej głupotą". Przekonanie to wzięło się z tego, że couchsurfer noce spędza z osobami znalezionymi na portalu internetowym - tak zwanymi hostami, tudzież gospodarzami. Na ich terenie, ich warunkach i z ich ukrytymi szaleństwami. A szaleństwa są różne. Dla niektórych jest to ubieranie spodni bez trzymanki, dla innych chodzenie po domu nago, wieszanie skarpetek na suszarce nie do pary ( to już przegięcie...) czy też okradanie podróżujących z drogocennych pamiątek, jakimi mogą być bursztynki, bursztynki, co znaleźli je na plaży. Ale taki gospodarz jest też równie odważny, co Mamy myślą, że głupi. Bo to, że couchsurfer chce z nimi spać to jeszcze nic. To gospodarze są tymi, co się na to GODZĄ! A couchsurferzy też mogą być dziwni. Mogą nie umieć gotować lub, co gorsza, myć garów. Musisz ich zostawiać samych w domu, jeśli nocują więcej niż noc. I co - zaufasz? Zaufasz Niemcowi?! A! No bo narodowości są różne. Jak mieszkasz w Nowej Zelandii, gdzie przyjechać chcą raczej no...wszyscy raczej, to masz szansę na poznanie każdej kultury wszystkich kul ziemskich. I niby cały precedens odbywa się za darmo, ale spodziewasz się, że korzyści jakie można z tego wynieść będą bezcenne - wymiana poglądów, poznawanie ciekawych ludzi i ich kultur, szlifowanie języka, radość i szczęście. Po jakimś czasie myślisz, że świat nie ma przed Tobą żadnych tajemnic. Każdy zakątek świata jest Ci znany, wiesz wszystko o obyczajach i tradycjach z różnych stron globu. Ale czy tak jest na prawdę? Właśnie, że nie e! Bo myślisz, że tyyyyle już znasz tradycji, że chcesz napisać o tym posta na blogu, aż w końcu trafi Ci się taki couchsurfer, co myśli, że wie tyle, ile Ty myślisz, że wiesz. I on Ci teraz opowie o POLSCE! Ale jak on Ci opowie, to Ty się nawet nie spodziewasz! I teraz uwaga, bo idzie historia na faktach. Autentycznych. Otóż zgodnie z jego wiedzą w Polsce tradycją jest, by to mężczyzna z miłością w oczach usługiwał swojej kobiecie dzień i noc. By prowadził dom, jednocześnie wciąż się kształcąc, żeby się nie musiała za niego wstydzić, ale i oczywiście samodzielnie zarabiając na utrzymanie swojej słodkiej księżniczki, co to nic nie robi tylko leży i pachnie. Tudzież śmierdzi, bo jak nic nie robi i to pewnie się też nie myje. Taka prawda o Polsce została zaprezentowana Brazylijczykowi przez Polkę, mieszkającą ze swoim Polakiem-niewolnikiem w Australii. Następuje pytanie - Łodefak!? Znam tradycje świata, a nie znam polskiej!? Ja nie znam?! Znaczy się no wiem, że jakieś tam emancypatki-szalone-feministki, co to jeśli mają swoich partnerów to prowadzą ich na smyczy istnieją, ale nie traktowałam tego zjawiska jako tradycji. Zastanawiałam się raczej czy ta kobieta jest w tej sytuacji bardziej suką, czy ten facet bardziej dupą wołową. Ale że u nas to tak zawsze i wszędzie? Zresztą, jestę socjologię to przecież wię - to dominacja mężczyzn nad kobietami była/jest/będzie wręcz problemem społecznym, czyż nie? (mężczyźni proszeni są o odpowiadanie sobie na to pytanie). Powiedzmy, że jest po prostu różnie. Kwadratowo i podłużnie. A zatem kobieto, puchu MARNY! Od siedmiu boleści ambasadorko polskich obyczajów, oświeć mnie, co Ci się stało z głową? Upadłaś na jeszcze polski, czy już australijski beton? Rób sobie ze swoim chłopem na co Ci pozwoli, ale nie obrażaj ich wszystkich. Polak nie może być babą w oczach innych facetów świata bardziej niż prawdziwa baba! Nie, żebym chciała być bitą kurą domową, co to to nie! Ale chodzi o to, że taki Brazylijczyjk potem jedzie do domu i opowiada kolegom, że Polki to zimne i wyrafinowane dupne królewny, a Polak to ciul i się daje im wykorzystywać, i tak już z dziada pradziada. Tosz to nie o taką Polskę walczyliśmy! Znaczy się oni walczyli. Owszem, Brazylijczyk też zje...zawalił, bo szybko wszystko łyknął, jak młody rekin, ale na szczęście udało się go szybko wyprowadzić z błędu ( "Dziewczyno, przynieś mi telefon z góry!" "Już pędzę, Chłopaku!") i teraz pewnie opowiada kolegom, że w Polsce kwitnie równouprawnienie, kobiety dostają dziennie kwiaty, a mężczyźni lody czy inny deser. Ale po takim spotkaniu, po takiej rzekomej prawdzie, której się dowiadujesz o swoim kraju, nie znasz niczego. Wszystko co opowiadało 70 innych couchsurferów mogło być zbieraniną ich poglądów, a nie ich tradycji. Ich charakterów, a nie kultury. Cała zbieranina wiedzy na marne. Chyba trzeba będzie jednak jeździć po tym świecie...no najgorzej. Bo couchsurferowe poznawanie kultur przez pryzmat jednej czy trzech osób nie działa. Zakazać niektórym się w ogóle udzielać! Fajnie, niech couchsurferzy przyjeżdżają, zawsze jakaś atrakcja, emocje. Może a nóż widelec lubią pobiegać nago po mieszkaniu. Ale Polka z Australii otrzymuje ode mnie karnego kutasa i z liścia w twarz za wciskanie kitu lub tylko ocenianie całego otoczenia z perspektywy samej siebie. Otwórz oczy szerzej...Krowa! Znaczy się...kropka.

23 kwi 2015

absurd goni absurd.

Absurd - określenie zjawiska zachodzącego w kontekście sytuacji, po zaznajomienu się z którą człowiekowi nie jest w stanie przyjść nic innego do głowy poza bezsilnym: "Co ja, na boga, pacze?".*

 * Językoznawcy zauważają, że w miarę zwiększającej się częstotliwości występowania absurdów w życiu człowieka, wyrażenie " Co ja, na boga, pacze?" zostaje nieraz zastępowane wyrażeniami typu: "Ale, że w ogóle...jak?", "No, kur*a, nie wierzę w to co widzę!", "Łodefak", "No rence opadajo." i wiele innych. Za przyczyny powstawania nowych reakcji słownych na absurd uznaje się chęć wprowadzenia w życie różnorodności i koloru ( jakby już same absurdy kolorów nie wprowadzały...)

Absurdy obserwowane są na całym świecie. W opinii publicznej istnieje przekonanie, że ich częstotliwość jest odwrotnie proporcjonalna do stopnia rozwinięcia ekonomicznego i społecznego danego kraju. Jak wiele przekonań społeczeństw naszego globu, jest ono mylne! Przykładem mylnego przekonania jest między innymi uważanie czarno-żółtego puszystego owada, podobnego do pszczoły, ale jakby zawsze od niej bardziej zmęczonego, za bąka! Bo mało kto wie, że tak na serio, ten bąk to trzmiel, a trzmiel to tak na prawdę bąk i wszyscy mówią: "Uważaj, bąk!". A to nie bąk. (Zatkało kakao, hm?!). 

Innym przykładem mylnego przekonania jest teoria, iż w Nowej Zelandii życie jest usłane różami. Owszem jest, ale tylko wtedy, gdy zwiedzamy rosarium w ogrodzie botanicznym. W pozostałych momentach życia - nie jest. Wskazuje na to właśnie występowanie poważnych i poważniejszych absurdów. Poniżej zostaną zaprezentowane niektóre z nich. Sami oceńcie w jak wielkim stopniu mogą one wpływać na psychikę oraz odbiór rzeczywistości i jak wielce mogą utrudniać życie.

1.) Kościół z widokiem na klub go-go


Przez niektórych zjawisko to absolutnie nie powinno być zaliczone do absurdów, a raczej do pomysłów na przyciągnięcie wiernych, ukazanie nowozelandzkiej tolerancji oraz przenikanie się kultur. Funkcję obu budynków można podciągnąć pod nomenklaturę kościelną i uznać, że przecież oba są świątyniami i w obu można się modlić. W pierwszym o zdrowie i by nie zabrakło pieniędzy, a w drugim, o zdrowie i by nie zabrakło pieniędzy. Użyteczność sąsiedztwa owych budynków uznaje się za wysoce przemyślaną: wierni, zaraz po mszy, czując się wypełnieni miłością do bliźniego, nie mają oporów przed okazywaniem uczuć pięknu, pracującemu za dolary w domu bez okien. Z drugiej strony, gdy człowiek czuje się jednak niekomfortowo po tym co przeżył w klubie go-go, nie musi szukać daleko oczyszczenia i spokoju ducha. Raptem kilka kroków, spowiedź, pokuta i bach! Załatwione.


Przeciwnicy sąsiedztwa kościoła i klubu striptiz uważają, iż wyżej zaprezentowany obraz, a widniejący na ścianie klubu i skierowany w stronę okien kościoła może troszeńkę rozproszyć przed modlitwą, bowiem ci z większą wyobraźnią w trakcie mszy, owszem, będą się zastanawiać nad kwestią wiary, ale raczej w kontekście: "Wierzę, że ona nie ma zamiaru malować na płótnie tym pędzlem, który trzyma w ręce w okolicach pośladka". A pytania egzystencjonalne typu: "To co ona chce z nim zrobić!?" też raczej księdzu by się nie spodobały. Natomiast ci z mniejszą wyobraźnią są posądzani o myśli typu: "Ale ona ma cycki!", co też nie sprzyja modlitwie.Ale co na to wszystko Bóg? Znajdą się tacy, którzy uznają, że na pewno się cieszy. Zaobserwowano bowiem, że w raz z pojawieniem się klubu go-go obok kościoła, zainteresowanie wydarzeniami religijnymi niezwykle wzrosło. Nie ważne czy dlatego, że u sąsiada roznegliżowane pracownice delektują się przerwą na papierosa przed budynkiem prezentując wszystkim, w tym wiernym, swoje uroki. Nieważne! Za dużo osób od kościoła się odwraca, każda owieczka jest ważna. Powód przyjścia do kościoła od wieków był rozpatrywany indywidualnie. Bez wątpienia w dalszym ciągu jest to chęć zbliżenia się. Niektórzy do boga, niektórzy do striptizerek. Tyle. Nieistotne że takim razie w dzisiejszych czasach ilość wygrywa nad jakością. To gdzie, w takim razie, prawdziwy absurd? Otóż zastanówmy się - kto by pomyślał jak bardzo papierosy mogą wpłynąć na atrakcyjność zwykłej mszy.

2.) Prawo jazdy
Z tym tematem związanych jest kilka absurdów, więc konieczne jest stworzenie podkategorii:
a.) okres ważności prawa jazdy:
Wjeżdżając do Nowej Zelandii z międzynarodowym, ważnym przez 5 lat, prawem jazdy, należy zapomnieć, iż jest ono ważne przez 5 lat. Polacy mają prawo jeździć w kraju kiwi na międzynarodowym prawie jazdy przez najwyżej 12 miesięcy. Następnie należy przystąpić do egzaminu na prawo jazdy nowozelandzkie. Za powód konieczności przystąpienia do testu uznaje się oficjalnie fakt, iż kierowca po 365 dniach jazdy nie po prawej, a po lewej stronie jezdni na pewno jest gorszym kierowcą niż w ciągu całego poprzedniego roku. Jasne jest bowiem, iż w miarę upływu czasu człowiek coraz gorzej radzi sobie z przyzwyczajaniem się do pewnych zasad i w dwunastym miesiącu jeździsz po odwrotnej stronie jak większy wariat niż w pierwszym dniu.
b.) okres ważności prawa jazdy 2:
Dla tych, którzy jednak nie czują się na siłach, by zdać egzamin po roku przebywania w Nowej Zelandii istnieje opcja nie-do-odrzucenia! Otóż wystarczy, że w 366 dniu wyjedziemy z Nowej Zelandii! I nie, nie chodzi tu o permanentne opuszczenie wyspy, bo stopień absurdalności tej sytuacji ocenia się raczej jako słaby. Chodzi o to, by wrócić i nie zdawać egzaminu! A istnieje taka możliwość, bo prawo nowozelandzkie samo to wymyśliło! Opuszczenie Nowej Zelandii na co najmniej, uwaga, dzień (!), sprawia, że posiadane międzynarodowe prawo jazdy nabiera nowej siły i po powrocie do kraju możemy na nowo korzystać z 365 dni prowadzenia samochodu bez konieczności posiadania na to nowozelandzkiego pozwolenia. Jasne jest bowiem, że w miarę upływu czasu człowiek coraz gorzej radzi sobie w przyzwyczajaniem się do pewnych zasad i w trzynastym miesiącu jeździsz jak większy wariat niż w pierwszym dniu, ale odpocząłeś jeden dzień za granicą, więc teraz pójdzie Ci lepiej.
c.) zdawanie egzaminu
Nowa Zelandia jako kraj bardzo przychylny obcokrajowcom, często stara się ułatwić im/nam życie. I tak oto kiedy człowiek jest w końcu zmuszony do zdania egzaminu na prawo jazdy, władze kraju umożliwiają rozwiązywanie testu teoretycznego z tłumaczem. Pytania są bowiem zadawane w języku angielskim. Bez żadnego w tej chwili sarkazmu - nie musisz rozumieć pytania, żeby wiedzieć jak jeździć, dlatego nikt nie wymaga na teście znajomości języka i bez problemów umożliwiają opcje tłumaczenia pytań i odpowiedzi w trakcie egzaminu. Dodatkowo, zdając sobie sprawę ze stresu, jaki egzamin może wywoływać i chęcią zredukowania go do minimum istnieje przyzwolenie, aby to przyjaciel/członek rodziny/ktokolwiek inny, kto przyniesie ulgę i komfort zdającemu, był tłumaczem. Organizatorzy kursów nie wnikają, w ramach szanowania prywatności, w to, czy tłumacz jest być może specjalistą kodeksu ruchu drogowego w Nowej Zelandii. Zakładają uprzejmie, że on jedynie wypełnia w danym momencie rolę społeczna, która została mu przypisana i tłumaczy z języka angielskiego na język ojczysty zdającego. Obiektywnie i dla zachowania bezpieczeństwa na drogach, na pewno nikt nikomu nie podpowiada.
d.) równouprawnienie narodowości w kwestii prawa jazdy
Niemcy nie muszą pochodzić do żadnego egzaminu.


Absurd ten pozwala na stwierdzenie faktu, że Hitler musiał mieć racje, bo inaczej tyle osób, by go nie słuchało. Niemcy to jednak nadludzie.

3.) Okien i garów nie umyjesz
Absurd ten lekceważony jest przez ludzi wyznający ideę: 'Na-co-komu-czyste-gary-a-juz-na-pewno-okna!?lizmu". Natomiast dalece utrudniający życie osobom żyjącym według zasad "lubię-jeść-obiad-na-czystym-talerzu-i-widzieć-czy-na-zewnątrz-pada-czy-nie-,brudasie!!"-lizmu. Jednakowoż absrahując od tego, czy komuś to zjawisko przeszkadza, czy nie, niezaprzeczalnym faktem jest, że ono istnieje.
a.) Architekci, czy też ktokolwiek inny, kto wprowadził w życie model kranu zaprezentowany na poniższych ilustracjach zasługuje, zdaniem wielu, na delikatnie mówiąc karę bolesnej chłosty.

Bolesnej po to, by poczuli oni cierpienie wszystkich myjących ręce/garnki/widelce itp.itd. pod zdaje się w takich chwilach najgorętszą wodą na Ziemi. Odkręcając wodę ciepłą, po kilku sekundach otrzymuje się wrzątek. Niezliczona ilość kubków, talerzy, a nawet patelni została uszkodzona z powodu prób umycia tego wszystkiego w tym krótkim czasie, w którym zdrowie nie jest narażone na szwank.("Szybko, szybko, dopóki leci chłodna i mam jeszcze skórę!"). Wszelkie próby uzyskania tzw."letniej" wody za pomocą odkręcenia w tym samym czasie wody zimnej przy użyciu tego typu kranu, kończyły się niepowodzeniem i oparzeniami. Kurki są nieruchome i zbyt krótkie, by w tym samym czasie nalać do jednego naczynia wodę i gorącą, i zimną.



Gospodynie domowe zadają błagalne pytania:"Dlaczego nam to zrobiliście? Jaki jest w tym sens?". Naukowcy od lat poszukują odpowiedzi na te pytania. Niepocieszającym jest fakt, iż filozofowie twierdzą, że kran jest jakby zamoistną karą dla człowieka, który jest z natury leniwy i zwlekał z umyciem talerzy po kolacji. Absurd kranu pozostaje zagadką po dziś dzień.

b.)  Absurd okien w Nowej Zelandii został na szczęście rozwiązany. Architekci, zmartwieni biernością człowieka, coraz głębiej zapadającego się w fotel i niewykonującego żadnych ćwiczeń (a jak wiadomo, w przypadku Nowej Zelandii taki człowiek jest traktowany jako chory, któremu trzeba pomóc) stworzyli nieumywalne okna. Świeżego powietrza można tu bowiem zaczerpnąć jedynie uchylając szybkę na zewnątrz, tudzież ją przesunąć, jednocześnie pozostawiając jedną część nieruchomą.

I nie ma takich sił, by bez zaawansowanych umiejętności gimnastycznych całe okno doprowadzić do porządku. No nie ma opcji! Wyginanie całego ciała nie wystarcza. Stosowanie długich akcesoriów do mycia okien nie wystarcza.

Zanotowano przypadki desperackiego wybijania kości ze stawów, by choć trochę zbliżyć się do nieumytego kawałka szyby. W niektórych częściach kraju, nieoficjalnie odbywają się zawody na mycie okien. Wygrywa ten, kto najszybciej umyje okno z jak najmniejsza ilością połamanych kości. Policja nieskutecznie jak dotąd walczy ze zjawiskiem nielegalnego wspinania się na rusztowania budynków w trakcie ich renowacji. Służy ono nie tyle budowniczym, ile tęskniącym za promieniami słonecznymi w salonie.

4.) Jak można chodzić w takich butach!?
Wiele osób twierdzi, że o gustach się nie dyskutuje. Ale to zjawisko nie jest już kwestią gustu. Jest problemem społecznym. Otóż Nowozelandki słyną ze stosowania się do trendu z rodzaju: "Nie ma tu żadnego trendu. A już tym bardziej gustu". Nie przeszkadza im to jednak w epatowaniu poczuciem pod tytułem: " Ale ja mam zajebisty gust!". Nieumiejętność dobierania przez nich ciuchów nie tylko jest krytykowana przez światowej sławy projektantów, ale zauważana na ulicy przez każdego kompletnego laika świata mody. Widok zachwyconej swoim ubiorem dziewczyny, której wyraz twarzy krzyczy "Przesuń się, bicz, idę na melanż!" po prostu boli. Jeżeli są szczęśliwe same se sobą, nie mają kompleksów i lubią swoje ciało takie jakie jest, to tylko im zazdrościć silnego poczucia własnej wartości. Jeżeli ubiorą sukienkę(nota bene przypominającą sukienkę sylwestrową, a wybierają się na zakupy po mleko) 3 rozmiary za małą i wciąż są dla siebie seksowne, kij im w oko. Chociaż może lepiej kij w oko społeczeństwu, które musi na ten obrazek patrzeć. Ale! Niewybaczalne i absolutnie niezrozumiałe jest ślepe zapatrzenie i noszenie z pasją w oczach takich butów:

Grzech i hańba! Zero szacunku dla stóp! Wstyd. Nogi powinny odmawiać chodzenia w tym obrzydlistwie.* Z każdym postawionym krokiem właścicielka takiego buta powinna padać na twarz i wybijać ząb. Nawet jeśli akurat nie ubrała tych butów. Ale kupiła. Podobają jej się, a to znaczy, że ma niepokolei w głowie. Jeszcze jak dobierze do tego sukienkę to już w ogóle powinna się wyspowiadać. Zdrowszy na umyśle ten, który nie widział tego połączenia!

* Zdjęcie obrazujące którąś z koleżanek autorki tego artykułu czy w ogóle mijanych na ulicy dziewczyn nie
zostało zamieszczone z obawy o chęci znalezienia jej i zerwania butów ze stóp lub co gorsza po prostu zaatakowanie jej z racji krzywdy jaką wyrządza światu. Chociaż, trzeba przyznać, wizja ataku, była dla autorki kusząca.

Wyżej wymienione absurdy widnieją na liście obok jazdy samochodem po wypiciu alkoholu, 15%- ego podatku, darmowej wodzie z kranu, akceptowania związków homoseksualnych, niskiego bezrobocia, niewystępowaniu żadnych groźnych dla zdrowia zwierząt i wielu innych. Ich odbiorcy nierzadko ich nie zauważają. Często akceptują i z nich korzystają. Skreślają z listy bądź dodają swoje. Uważają, że zależy to od ich sumienia. Narzucają je innym. Badacze absurdu wciąż czasem nie potrafią ocenić czym dana jednostka społeczna kieruje się oceniając sytuację jako absurd. A niby tacy mondrzy, a nie umio. Rence opadajo.


9 mar 2015

Poloneza czas zacząć!

Uwaga! Zarzucam radą numer 1! Tadam:

Nie przyjeżdżaj do Nowej Zelandii, jeśli nie spędzasz swojego wolnego czasu w ekstremalny lub niekonwencjonalny sposób.

W poniedziałek, drugim najczęstszym pytaniem, jakie będzie Ci zadawane do środy popołudnia będzie: „Jak Ci minął weekend?”. Od środy wieczora pytanie to troszeczkę zmieni formę na „Co będziesz robić w nadchodzący weekend?”. Nie są to pytania bynajmniej rzucone od tak, by pytać i żeby było miło. Na ich podstawie tworzy się bowiem niejaki system wartości. Jeżeli przez zupełny przypadek zdarzy Ci się w miniony weekend nie skoczyć na bungee, dostajesz -5 punktów za bycie życiowym ignorantem i nie robisz na nikim wrażenia, a jak już to wrażenie nudziarza. Ale spokojnie, masz jeszcze szansę podrasować swój wizerunek i opowiedzieć wszystkim o tym, że będziesz uczestniczył w wyścigu na 100 kilometrów pod górkę w deszczu i bez wody. Honor zostanie wtedy przywrócony. Najgorzej jednak kiedy dwa weekendy z rzędu odpoczywasz i nie wysilisz się nawet na pokonanie zaledwie 10 szerokości jeziora wpław bez respiratora. Nie będą się wtedy z Tobą kolegować, proste.  Jako że nikt nie chce zostać wykluczony społecznie, każdy coś robi. Deskorolkuje, żegluje, roweruje, gimnastykuje, w ogóle sportuje. I ciekawie się obserwuje na przykład tych, co dla ponoć zdrowia i przyjemności, biegają. Zazwyczaj w okolicach godziny 19.00 całe miasto zamienia się w jedną wielką bieżnię. Jakby na „trzy-czte-ry!” całe życie przestało mieć znaczenie, a najważniejsza staje się meta. Dzieci, matki, grubaski, babcie, inwalidzi, czarni, biali, anorektyczki – wszyscy bieknom bieknom. Raz zdarzyło mi się przechadzać po parku w momencie, gdy wszyscy nagle ruszyli! Co to była za panika! Idę sobie, idę, a oni nagle srruuu! Bez uprzedzenia! Najpierw ruszyłam z nimi, bo myślałam, że jakiś atak i że oni uciekają. Serce podskoczyło mi do gardła, bo przecież nie ważne przed kim, ważne że może ja też powinnam! Więc biegłam z nimi. Najszybciej w życiu przez chyba pól godziny. W końcu cisnęłam gdzieś torebkę, bo za duży opór powietrza, a na co mi dokumenty jak zginę?! Tylko że oni wszyscy mieli sportowe obuwie, więc biegli szybciej, a ja zostawałam w tyle coraz bardziej przestraszona, że wróg mnie dogoni. Biegłam już zresztą dość długo, więc sił zaczynało brakować. Co wtedy robić?! Myśleć! Za bardzo racjonalny uznałam wtedy pomysł wykorzystania kolesia, który biegł przede mną szybciej, więc złapałam go za rękę, żeby mnie ciągnął. Myślę: ”Z nim pobiegnę prędzej!”, po czym okazało się, że nie umiem jednak tak szybko przebierać nogami i momentalnie zaliczyłam glebę. Na moje nieszczęście facet chyba na prawdę chciał mi pomóc, jakże by inaczej! Na bank był Nowozelandczykiem! „I po co się pytam, po coś Ty taki dobry!?”. Nawet jak się w końcu kapnął, że się przewróciłam, to mojej dłoni nie puścił. Jak wiadomo, z twarzą w piachu ciężko krzyczeć, a i ruchy ograniczone, więc szarpałam się jak węgorz na haczyku, ale nic. Dalej jadę mordą po ziemi. To inaczej - „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna!” – nie puścił – nie działa. „Drętwota!”, bo cholera wie, skoro Frodo tu był, to może i Harry Potter też. Ale nic, czyli że niestety nie był. A nie! Ja po prostu różdżki nie wzięłam…A ten Nowozelandczyk po prostu jest szlachetny, psia mać! Tak se mnie ciągnie po ziemi z dobroci serca. I gdy straciłam nadzieje, że odzyskam równowagę – dup! Korzeń. Trochę boli, ale jestem wolna. Wróg coraz bliżej pewnie, ale cóż, ostatecznie lepsza śmierć z twarzą niż bez. Szczęśliwie nikt mnie nie stratował po zatrzymaniu się, niewiele osób za mną zostało, więc dość szybko ostatnie niedobitki mnie wyprzedziły i nieoczekiwanie nastała cisza. Najwyraźniej ci co nas gonili uznali mnie za martwą i pobiegli dalej, bo nikt mnie nie dopadł. Zostałam sama. Serce powoli wróciło z gardła na swoje miejsce. I mimo że ostatni raz kiedy myślałam źle na tym wyszłam, postanowiłam zaryzykować i się trochę pozastanawiać: „Gdzie oni wszyscy pobiegli? Może oni biegli do czegoś!? Po jakieś nagrody? Coś ważnego mnie ominęło, ale nieważne, istotne, że żyję. Gdzie moja torebka – jest!” Dwa metry ode mnie, co mogło by świadczyć o tym, że cały ten koszmar trwał kilka sekund, a nie długie minuty, jak wierzyłam, że było. Sport to zdrowie? Bulszyt! Jak można tak się narażać?  Co to za dym przede mną? Jakby chmura? I czemu ziemia się trzęsie? I to coraz bliżej…nie może być! Zrobili kółko?! Znowu tu biegną!!”. I widzę z daleka tego faceta, co mi myślał, że pomaga i dostrzegam na jego twarzy ogromne poczucie winy i już wyciąga do mnie rękę, żeby mnie znowu sponiewierać, kiedy ja krzyczę „Accio torebka!” i kolejne zaklęcie znowu nie działa, szlag! Więc podbiegam, łapię torebkę i resztkami sił uciekam z parku, by nigdy więcej do niego nie wrócić. Przynajmniej nie wtedy, kiedy wszyscy nagle jak jeden mąż właśnie tworzą historię fascynującego weekendu. Rób coś ciekawego? Okej, ale mnie tam życie miłe. Najwyraźniej nie urodziłam się sportowcem. Czeba zatem znaleźć inny sposób na bycie interesującym.

I znalazłam! Sposób ten jest bardzo mało nowozelandzki, ale za to pewnie gdybym tu nie przyleciała, nigdy w życiu nie miałabym okazji w tym uczestniczyć. Bo gdzieżby tam w dobie jukendensowych programów, rumb i innych szałów na zagraniczne formaty taneczne przyszło by mi do głowy by tańczyć POLONEZA?! Co więcej? Poloneza i KRAKOWIAKA! Pfff - nigdy bym na to nie wpadła! Ty byś wpadł? Polonez raz (powiedzmy , że) odtańczony na studniówce pozostałby jedynym na całe życie i nigdy świat by się nie dowiedział jaki talent się zmarnował. A będąc tu, przyszło mi stanąć na scenie drugiego końca świata i dzielnie szerzyć tu świadomość, że Polacy nie Nowozelandczycy (nie mylić z Maorysami)  i swoja historię i swój taniec mają! Niech świat się dowie, że też potrafimy wyglądać dostojnie! Muzyka niech porusza serca – głośno, niech gra głośno! Aż niech wzbudza podziw i uznanie.

Z Krakowiakiem to już troszkę inna historia, bo każdy z tancerzy jest amatorem, a taniec ten jest bardziej skomplikowany i jeszcze tam trzeba doszlifoooować, i trzeba mieć kondycjęęę, i zapamiętać wymagającą choreograaaaafię, i ćwiczyć, i ćwiczyć, i ćwiczyć, ale ćwiczymy i ćwiczymy, i nie poddajemy się, i mamy coraz więcej wystęęęępów, i ci bardziej ode mnie zdolni szyją strooooje, żebyśmy mieli swoje, a nie pożyczone. I jedziemy potn na festiwal do Australii, a Wy nie e! Nanana! I jak ktoś mi powie, że to nie jest niekonwencjonalny sposób spędzania wolnego czas, to usuwam ze znajomych na fejsie! Mieliśmy okazję niedawno uczestniczyć w gali otwarcia zawodów piłkarskich, gdzie pokaz dawały i inne grupy etniczne i myślę, że jesteśmy najlepsi i w ogóle, i brawa proszę, i możecie być z nas dumni, a pieniądze na działania zespołu można przelewać na moje konto. Dziękuję.
I zapodaję słit fociami z naszych prób i występów, żeby było wiadomo, że tak jak historia z parku jest ciut podkoloryzowana, tak tańce się dzieją się na serio. Łapka w górę komu się podoba <3  A komu się nie podoba, to mnie to nie obchodzi :*
Ukłony też ćwiczymy
Może nie wygląda, ale tu cwałujemy

Tak, ten pan jest Maorysem i tańczy Poloneza
Gwiazdy zza kulis;-)
W tamtę stronę sie pacz.
Se siejemy
Se skaczemy
Se zanikamy


"prawa teraz czy lewa idzie?!"
Z cyklu:"Jak 28-latek wygląda na 20 lat mniej"
Nie, tutaj nie ma Maorysa
Idealne zakończenie
I na zakończenie zakończenia takie tam z Holenderką


4 mar 2015

"You are a staaar"

Nowa Zelandia - true story, bro. - część 2.

Nowozelandczycy słyną między innymi z przyjacielskości wobec nieznajomych. Na własnej skórze przekonałam się, że potrafią być bardzo uprzejmi, chętnie ofiarują pomoc i nie wstydzą się okazać wdzięczności. Zagadują do zupełnie obcych ludzi, na przykład na przystanku autobusowym, pewnie by umilić sobie czas oczekiwania na transport. Wymieniają się na drodze uśmiechami, ekspedientki w sklepach zawsze pytają jak Ci mija dzień i mało kto czyha za rogiem, żeby Cię okraść czy zgwałcić.

Moja opinia dotyczy przede wszystkim Nowozelandczyków spotkanych przeze mnie w Christchurch, na południowej wyspie, gdyż tutaj mieszkam i tutaj mam najczęściej z nimi do czynienia. Słyszałam, że nie wszędzie tak jest, bo ponoć w Auckland, na wyspie północnej, ludzie już się do siebie mniej uśmiechają. Być może wynika to z tego, że do Christchurch dociera szybciej i częściej zimny wiatr z Antarktydy, który mrozi nasze twarze i unieruchamia naszą mimikę w grymasie wyglądającym na uśmiech. Natomiast w Auckland wiatr ten występuje rzadziej, co daje większą możliwość manewrowania swoją twarzą i najzwyklejszego udawania, że nikogo na swojej drodze się nie widzi i okazania zero zainteresowania. Moja osobista, bardzo idealistyczna i utopijna teoria jest taka, że to w wyniku dwóch poważnych trzęsień ziemi, które miały miejsce w Christchurch, ludzie są dla siebie milsi. Otóż zginęło tu prawie 150 osób, a miasto zostało poważnie zrujnowane, więc cierpienie i solidarność w ciężkich chwilach zbliżyło mieszkańców do siebie. Być może jednak obie teorie są błędne i miłości do siebie nauczyli się w szkole albo z filmów. Jednakowoż w trakcie dotychczasowych wycieczek poza Christchurch również nie spotkałam się z chamstwem i drobnomieszczaństwem. Może dlatego, że w większości spotykałam owce.

W związku z powyższym, jeżeli czujesz się ostatnio mało dowartościowany, jeżeli zbyt rzadko słyszysz "dziękuję" i jeśli dręczy Cię otaczająca obojętność na drugiego człowieka, zapraszam na terapię do Nowej Zelandii. Tutaj ludzie nie uznają, że powstrzymanie negatywnych emocji i jedynie zrównanie drugiego człowieka z błotem, a nie załadowanie mu w trąbę jest wyższym poziomem bycia kulturalnym, za który właściwie należy się wdzięczność.

Żeby nie być gołosłowną, zaprezentuję poniżej sytuacje z życia wzięte:

Otóż powiedzmy, że lekko niepewna siebie wybieram się na rozmowę kwalifikacyjną. W takich chwilach oczami wyobraźni widzę te najbardziej kompromitujące sytuacje ze sobą w roli kompromitującego się. Ale jeść czeba, więc pracuję chwilę nad moją wyprostowaną pozycją, by okazać pewność siebie i nie jem fasoli na wypadek niekontrolowanych bąków. Wkraczam na umówione miejsce tak wyprostowana, że można by pomyśleć, żem gotowa poskładać się w tzw. "mostek", a gdy zauważam potencjalnego pracodawcę, przybieram minę profesjonalnej gimnastyczki, usuwając z twarzy wyraz srającego, za przeproszeniem, kota-półgłówka. Jakież wielkie jest moje zdziwienie, gdy mój przyszły szef wyciąga do mnie ręce, jakby chciał mnie objąć na przywitanie! Myślę, że może to nowozelandzka kultura. Albo zauważył, że jednak nie umiem robić mostka i chciał mnie ratować przed upadkiem? Długo się nad tym nie zastanawiam. Tak czy siak, bardzo ciepło mnie przywitał. Zapytał jak się czuję i podziękował, że przyszłam na rozmowę! No..ee..ten, no nie ma za co, nie? Ponoć to bardzo miło i bardzo docenia, i bardzo się cieszy, i jeszcze raz bardzo miło. Dżizus-bez przesady! Potem zapytał czy mi się podoba Nowa Zelandia, opowiedział skąd on jest, zapytał o rodziców, mówił, że dzisiaj ładna pogoda, zaciekawiło go jaki jest mój ulubiony kolor, czy długo już noszę okulary i jeszcze raz podziękował, że wysłałam swoje zgłoszenie. No, heloł! Przecież cała przyjemność po mojej stronie! Już mówiłam. Fakt, no miło z jego strony, że tak się cieszy...ale po zaprezentowanej mi recenzji książki, którą ostatnio przeczytał i nie wspomnieniu ani słowa o rzeczy dla mnie teraz najważniejszej, czyli PRACY, zaczęłam się niecierpliwić. "Zacznij gadać konkretnie, bom ciekawa mojej dalszej kariery, orajt?". Zerkam na zegarek, 45 minut gadki-szmatki, a ja dalej nie wiem czy, ile miljonów i za zrobienie czego będę zarabiać. Facet chyba wyczytał moje myśli z oczu i chciał mi zrekompensować zmarnowany, moim zdaniem, dotąd czas, bo, o rany boskie!, wrócił do podziękowań. I on się znowu na prawdę TAK CIESZY, ale to tak mocno w kółko cieszy i to tak miło z mojej strony, że potrzebuję pracę, i to tak świetnie, że inaczej nie będę miała na czynsz, że rzygam tęczą. Zaczynam myśleć, że może serio zrobiłam mu przysługę? Że moje cv zrobiło na nim takie wrażenie, że myśli, że dostąpił zaszczytu, że zgodziłam się z nim spotkać. No cóż, w sumie... no...może być! Nic nie poradzę, no. Za talent się nie przeprasza. Ten pan zna się najwyraźniej  na ludziach. Jak już zaczniemy rozmawiać o zatrudnieniu za jakieś 5 godzin, to być może zgodzę się na jego warunki, a co mi tam!. Mam czas, mogę tu troszkę jeszcze posiedzieć..."no słucham, niech pan mówi dalej".

I tak dowartościowana zaczęłam pracę, gdzie okazało się, że nie tylko mój pracodawca, ale i klienci strasznie się cieszą z wszystkiego i zawsze. Ale tak intensywnie, że aż się nóż w kieszeni otwiera. Najpierw był to dla mnie szok. No bo po co aż tak się wdzięczyć?
Klient: "Mogę prosić o dodatkowy talerz?"
Ja: "Proszę." 
Klient: "Och, jejku dziękuję! To bardzo miło, że go dostałam, na prawdę jeszcze raz dziękuję, jest pani bardzo uprzejma" 
Ja: <mruga oczami zaskoczona> "Eheh, nie ma za co...nic wielkiego nie zrobiłam..."

Rodzice, uważam, wychowali mnie dobrze, więc skromnie i grzecznie się uśmiechałam. Przywykłam, a po jakimś czasie nawet mi to zaczęło troszkę pochlebiać. Miło jest być docenianym:
Klient: "Dzień dobry, chciałbym zarezerwować stolik"
Ja:"Proszę bardzo - kiedy?
Klient:"Wtedy i wtedy"
Ja: "Załatwione"
Klient:"Dzięęęęękujęęę! Ale miła obsługa, bardzo to doceniam, to bardzo przyjemne, JESTEŚ GWIAZDĄ!"

Myślę: "Jak to? Ja GWIAZDĄ?! Och, że niby ja! Hihihi, nie skądże...ale skoro tak myślisz, to może? O kurczę, no może faktycznie? Zaraz, zaraz, niech to się przejrzę w lustrze...no no, w sumie w tym fartuszku mi do twarzy..." I nie mija chwila, jak przechadzałam się między stolikami jak modelka po wybiegu, tudzież gwiazda filmowa po czerwonym dywanie. Wręcz w zwolnionym tempie, a wiatr filmowo rozwiewał mi włosy...Wszyscy TACY MILI, och i ach! Jak przyjemnie! Tak często to powtarzają...Długopis trzymałam zawsze w ręce na wypadek gdyby ktoś zechciał autograf, a nie po to, by przyjąć zamówienie. Czasem pozwalałam ludziom najpierw złożyć zamówienie, a dopiero potem czekałam na prośbę o autograf. Z biegiem czasu uznałam, że może nie pytają o podpis nie dlatego, że im nie zależy, ale że to może nieodpowiednie miejsce, więc po pracy szłam do centrum, by tam móc być zaczepioną o zrobienie sobie ze mną zdjęcia. Ale nic się nie wydarzyło, dziwnie te gwiazdy tu traktują. Entuzjazm powoli opadał. Ostatecznie cieszyłam się na dostawę kawy, kiedy to składałam podpis na potwierdzeniu odbioru. Frustracja się we mnie zbierała. Czyżby kłamali? Czyżby nieszczerze chwalili? Czyżbym jednak nie zasługiwała na sławę?! Co za obłuda...Aż nadszedł w końcu gorszy dzień:

Klient: "Przepraszam najmocniej, droga pani, ale jest może szansa za mleko sojowe?"
Ja: "Tak, jest, nie ma problemu."
Klient: "O kurczęęęęęę!! Ale super fajowo, mleko sojowe, no świetnie! Dziękuję, jesteś najlepsza! AAAAA - Mogę coś za to dla Ciebie zrobić, proszę, proszę, proszę!"
Ja: " Oooo tak! Wiesz co? Zamknij sięę! Bo kłamiesz! Skończ z tą radością, bo miód Ci z ust kapie na moją podłogę i mi się buty kleją! Nikt nie jest naturalnie taki miły! I wylyź! Ileż można sobie z dziubków pić?! Nie chcesz wcale autografu! Nie dam sobie mydlić oczu! Nie jesteś prawdziwym fanem! Jestem w pracy i owszem, z przyjemnością Ci pomogę, ale morda w kubeł!!"

A zatem powtarzam: "Jeżeli czujesz się ostatnio mało dowartościowany, jeżeli zbyt rzadko słyszysz "dziękuję" i jeśli dręczy Cię otaczająca obojętność na drugiego człowieka, zapraszam na terapię do Nowej Zelandii". Raczej nikt Cię tu nie skopie, a jedyne uderzenie jakie Ci tu grozi, to uderzenie wody sodowej do głowy.

26 lut 2015

NZ-true story, bro - kwestia akcentu?

Czyż nie jest upokarzający moment, w którym podczas rozmowy nie do końca usłyszysz lub zrozumiesz wypowiedź drugiej osoby i głupio Ci zapytać po raz enty o powtórzenie? Pewnie większość z nas tego doświadczyła i w zależności od stopnia posiadanej wrażliwości na drugiego człowieka, reakcja jest różna:

Sytuacja A
Twój stopień wrażliwości w skali 0-10: 8

Ktoś: msnosdjfg.
Ty: Proszę?
Ktoś: msnosdjfg
Ty: <myślisz: "oesu, no nie rozumiem", ale uśmiechasz się z zakłopotaniem i brniesz dalej> Możesz powtórzyć?
Ktoś: MSNOSDJFG! < i paczy już zły>
Ty: <myślisz: "o nie, krzyczy!ooo... idą mi łezki do oczu, tylko nie panikuj...co robić?co robić?!aaaa!" i palniesz> ee..hehe, no...

I modlisz się, by zasada "Jak nie rozumiesz, to się przynajmniej śmiej. Dalej nic nie rozumiesz, ale przynajmniej ładniej wyglądasz." w tym przypadku zadziałała. Szkoda tylko, że w większości takich sytuacji śmiech jest raczej nerwowy i głupkowaty, a nasz oczekujący na reakcję rozmówcy wyraz twarzy nie pomaga w sprawianiu wrażenia inteligentnej osoby.

Sytuacja B
Twój stopień wrażliwości w skali 0-10: 2

Ktoś: msofie dened wejfh.
Ty: Co?
Ktoś: msofie dened wejfh.
Ty: <myślisz: "A, pier***ę"> ...

I o nic sie nie modlisz. Wręcz uznajesz bycie wiernym zasadzie:"Miej wyje***e, a będzie Ci dane" za najlepszy wybór życia.

W obu zaprezentowanych sytuacjach istnieje jednak prawdopodobieństwo, że prędzej czy później zdolność komunikowania się z ludźmi zostanie Ci przywrócona, no bo w końcu mówicie w tym samym języku, więc zazwyczaj wystarczy zmienić temat i po problemie.

I wyobraź sobie teraz, że lądujesz nagle w kraju, gdzie wszyscy mówią w innym języku niż Ty. Być może masz go opanowany lepiej lub gorzej, ale ojczystym nie jest na pewno. I przyjdzie Ci wysiąść z samolotu po 50 godzinach podróży, co oznacza mniej więcej, że jesteś tak zmęczony, że mózg wykorzystuje już jedynie swoje ostatnie 2% działających zasobów szarych komórek i to tylko po to, by pamiętać jak się czołga i na "żołnierza w polu bitwy" dotrzeć do kogoś, kto nie tylko jest w stanie ponieść Twoją torbę, ale i Ciebie. No i jeszcze po to, by w przypływie emocji nie zasmarkać się na śmierć. Ostatkiem sił do Twoich uszu dociera bełkot, na całe szczęście nieskierowany w Twoją stronę. Tego możesz być pewien, bo nikt nie chce gadać z trupem. Przez Twoja głowę przewija się bezwiedna myśl, że jutro się zapytasz chłopaka co to był za dziwny dźwięk i zasypiasz.

Wstajesz po dwóch dniach wypoczęty, rześki i gotowy na podbój świata. Pierwsze co musisz zrobić, to założyć konto, bo gruby hajs czeka. Idziesz z kimś, kto pomoże Ci w razie bardzo mało prawdopodobnych problemów, czyli w tym przypadku z Pawłem. Czekasz na swoja kolej, uśmiechasz się, od czasu do czasu usłyszysz docierający z różnych stron znany Ci już bełkot i układasz sobie w głowie zdanie po angielsku "Chciałabym założyć konto". W końcu nadchodzi Twoja kolej. Pani, która Cię ma obsłużyć przyjaznym gestem wskazuje krzesło, więc spokojnie siadasz i oto zaczyna się koszmar. Kobieta, która ma Ci pomóc bezczelnie rzuca wyraźnie już skierowanym w Twoją stronę niezrozumiałym bełkotem! W pierwszej chwili patrzysz, czy ona się aby na pewno dobrze czuje. Uśmiecha się, więc chyba dobrze. I czekam, aż zacznie mówić, ale jej wzrok wskazuje, że ona też na coś czeka. Zerkam szybko na Pawła z nadzieją na jakąś podpowiedź w tych kalamburach, a on spokojnie mówi: "Pani się zapytała jak się masz.". Chryste! Co za wstyd. Ona taka miła, a ja nie odpowiedziałam. Wysyłam w jej stronę przepraszający uśmiech i mówię: "Okej, fenkju" i zadowolona z siebie czekam na dalszy rozwój sytuacji. Zauważam, że Paweł rozkłada się w swoim krześle jak w kinie, jakby też czekając na dalszy rozwój akcji, tylko że on, wydaje się, liczy na komedię...Ignoruję go i sklecam wcześniej przygotowane "Chciałabym założyć konto". I od tego momentu coraz bardziej zapadałam się pod ziemię. Jak ona sypała tymi zdaniami!! A jak ja niczego nie rozumiałam!! Jak starałam się skupić i wyłapać przynajmniej pojedyncze słowa, a miałam problemy w odróżnieniu jej łapania oddechu od rzucenia w moją stronę jakimś pytaniem...Mamo!! Przecież myślałam, że trochę umiem angielski! Miałam piątkę w liceum...i ona tak mówi, i mówi, i Paweł jej odpowiada, i odpowiada, a ja tak se siedzę, i siedzę, i staram sobie przypomnieć cokolwiek ze szkoły. Z czeluści pamięci wyłania mi się obraz tabelki czasowników nieregularnych, więc myślę: "spróbuję!". Przybieram mądry wyraz twarzy i wtrącam się do rozmowy: "Be - was/were - been. Have-had-had. Take - took - taken. Make - made - made...". No co? W końcu jak ja muszę wyłapywać słówka z jej potoku niezrozumiałych zdań, to ona też niech się wysili i dopasuje któryś z czasowników do problemu założenia konta! Musiało podziałać, bo ostatecznie dostaję broszurkę, gdzie umiem przeczytać ( umiem! ), że są w niej informacje o koncie i rady jak je obsługiwać, i jesteśmy gotowi do wyjścia. Wcale się nie czuję, jakby całą sprawę załatwił Paweł.

I tak wyglądało kilka pierwszych rozmów z Nowozelandczykami w moim przypadku. Całe szczęście zazwyczaj miałam przy sobie kogoś z Polski, kto powtarzał mi wszystko też po angielsku, ale jakoś przystępniej. Po jakimś czasie nauczyłam się tłumaczyć większość z nowozelandzkiego na angielski sama. Przynajmniej to tego stopnia, że wyłapywałam sens. W pracy, w zależności od dnia, naliczałam dziesiątki Sytuacji A lub Sytuacji B. Czasem na niezrozumiałe dla mnie zdanie odpowiadałam z całkiem poważną miną zupełnie bezsensowną wypowiedzią, tak by to rozmówca wpadł w zakłopotanie, że to na pewno on coś głupiego powiedział i czuł się jeszcze gorzej niż ja. Pewnie nawet nie zdaję sobie sprawy z tego ile razy myślałam, że wszystko skumałam, a w rzeczywistości wyszłam na palanta. Ale nikt mi o tym nie powiedział, więc jestem szczęśliwsza. I najczęściej zdarza się, że ostatecznie jakoś się dogadasz. Że spotykasz się z cierpliwością i załatwiasz swoją sprawę, ale bywa i tak, że ludzie Cię kompletnie nie słuchają. Że proste zdanie wypowiedziane przez Ciebie poprawnie brzmi dla nich jak....w ogóle dla nich nie brzmi. Powtarzasz grzecznie, używasz synonimów, bo jesteś tu tak długo, że masz troszkę bardziej rozbudowane słownictwo, czekasz na reakcję, a oni mówią: "Ee..hehe, no.." I się wtedy pytam: "Kto tu kogo nie rozumie? I czy to aby na pewno jest kwestia obcego języka? I czy to tylko w Nowej Zelandii tak jest?". Może nauczę się migowego, który tutaj poza maoryskim i angielskim jest urzędowym? Wtedy żaden dziwny akcent dla nikogo nie będzie kłopotem. A może wymówką? 









25 lut 2015

Nowozelandzka metamorfoza - to się dzieje naprawdę!



Musiałam wyjechać na drugi koniec świata, żeby wiedzieć jak się do tego bloga zabrać. I po raz kolejny ścieram kurz. Tym razem jednak nie pozwolę mu osiąść na długo. Zobaczysz!! Metamorfozę czas zacząć - START!
<fanfary>

 Nowa Zelandia – true story, bro.
PROLOG

Znasz kogoś, kto był w Nowej Zelandii?(i nie pytam o to tych moich znajomych, którzy wiedzą gdzie właśnie jestem:*). Ja nie znałam, a mam na fejsie 570 znajomych, co uważam, że nie jest mało (popularność taka wielka^^). Nie ma się jednak co dziwić, bo kraj ten jest tak daleko, że dla wielu przekroczenie jego granic jest niemal tak osiągalne jak podróżowanie po Narnii. W związku z tym, jeśli wiesz, że kręcili tu „Władcę Pierścieni” to pewnie myślisz, że to już dużo. Wyrazy uznania dla tych, którzy zdają sobie sprawę z tego, że to nie tu występują kangury. A coś więcej? Pewnie niewiele. Wiedza Polaków na temat Nowej Zelandii jest na poziomie mojej wiedzy z zakresu astronomii. Niby wiem, że Słońce i takie tam i spoko. Po co mi więcej wiedzieć? Ale co jak Słońce wybuchnie? Czy wiem jak się uratować? Nie. A zawsze warto wiedzieć…bo może obiło Ci się o uczy, że Nowa Zelandia to według większości rankingów ekonomicznych najbardziej rozwinięty społecznie kraj świata? Polska może i by w jakimś tam rankingu pobiła Nową Zelandię, ale zgaduję, że nie w tym. Wnioskuję więc, że za jakiś czas kilka osób zacznie przekopywać Internet, znajdywać opinie, podziwiać zdjęcia z nadzieją na, być może, lepsze życie na drugim końcu świata. I oto nadchodzę ja! Realistka z poczuciem misji i umiejętnością obiektywnego przedstawiania faktów. Mieszkam tu krótko, bo niecały rok, ale i tak śmiem twierdzić, że jestem w stanie oddać bardziej rzeczywisty obraz Nowej Zelandii tym, którzy będą nią zainteresowani niż autorzy niejednego artykułu w sieci. Zdarzy mi się bowiem czasem natknąć np. na opis JAKŻE NIE-ZWYK-ŁEJ przygody podczas zwiedzania ZAPIERAJĄCEGO DECH W PIERSIACH krateru w Auckland i se myślę: „So ja czytam? Czy to w jakiejś innej Nowej Zelandii? A może, o matko i córko, pomyliłam kraje?!”. Ale po szybkim przeanalizowaniu sytuacji stwierdzam, że to nie ja pomyliłam państwa, tylko ludzie zwykle piszą to, co inni chcą przeczytać. „Nowa Zelandia? Łał! Och, super, łał, przygoda niezwykła, <3, omg najlepiej, zazdrość.pl!”. A licznik z lajkami na fejsie rośnie pod zdjęciem i radocha załatwiona. Bo kto przyjedzie sprawdzić jak jest w rzeczywistości? Garstka. W tym i ja przyleciałam! I nie żebym zajęła stanowisko wroga Nowej Zelandii, nie o to, nie o to. PRAWDA! Prawda nas wyzwoli, prawda jest najważniejsza! Dlatego opowiem historię prawdziwą. Nie na zasadzie „moja racja jest bardziej mojsza niż twojsza”(no może troszkę;-)) i z przymrużeniem oka, żebyś wiedziała i wiedział, że możesz mieć dystans do tego co piszę, pozwalam.
Nowa Zelandia – true story, bro.
Zapraszam! Zara będzie tekst.

P.s. Spokojnie, wiem że Słońce jutro nie wybuchnie. A nawet gdyby wybuchło to i tak się nie uratuję. Joł!