9 mar 2015

Poloneza czas zacząć!

Uwaga! Zarzucam radą numer 1! Tadam:

Nie przyjeżdżaj do Nowej Zelandii, jeśli nie spędzasz swojego wolnego czasu w ekstremalny lub niekonwencjonalny sposób.

W poniedziałek, drugim najczęstszym pytaniem, jakie będzie Ci zadawane do środy popołudnia będzie: „Jak Ci minął weekend?”. Od środy wieczora pytanie to troszeczkę zmieni formę na „Co będziesz robić w nadchodzący weekend?”. Nie są to pytania bynajmniej rzucone od tak, by pytać i żeby było miło. Na ich podstawie tworzy się bowiem niejaki system wartości. Jeżeli przez zupełny przypadek zdarzy Ci się w miniony weekend nie skoczyć na bungee, dostajesz -5 punktów za bycie życiowym ignorantem i nie robisz na nikim wrażenia, a jak już to wrażenie nudziarza. Ale spokojnie, masz jeszcze szansę podrasować swój wizerunek i opowiedzieć wszystkim o tym, że będziesz uczestniczył w wyścigu na 100 kilometrów pod górkę w deszczu i bez wody. Honor zostanie wtedy przywrócony. Najgorzej jednak kiedy dwa weekendy z rzędu odpoczywasz i nie wysilisz się nawet na pokonanie zaledwie 10 szerokości jeziora wpław bez respiratora. Nie będą się wtedy z Tobą kolegować, proste.  Jako że nikt nie chce zostać wykluczony społecznie, każdy coś robi. Deskorolkuje, żegluje, roweruje, gimnastykuje, w ogóle sportuje. I ciekawie się obserwuje na przykład tych, co dla ponoć zdrowia i przyjemności, biegają. Zazwyczaj w okolicach godziny 19.00 całe miasto zamienia się w jedną wielką bieżnię. Jakby na „trzy-czte-ry!” całe życie przestało mieć znaczenie, a najważniejsza staje się meta. Dzieci, matki, grubaski, babcie, inwalidzi, czarni, biali, anorektyczki – wszyscy bieknom bieknom. Raz zdarzyło mi się przechadzać po parku w momencie, gdy wszyscy nagle ruszyli! Co to była za panika! Idę sobie, idę, a oni nagle srruuu! Bez uprzedzenia! Najpierw ruszyłam z nimi, bo myślałam, że jakiś atak i że oni uciekają. Serce podskoczyło mi do gardła, bo przecież nie ważne przed kim, ważne że może ja też powinnam! Więc biegłam z nimi. Najszybciej w życiu przez chyba pól godziny. W końcu cisnęłam gdzieś torebkę, bo za duży opór powietrza, a na co mi dokumenty jak zginę?! Tylko że oni wszyscy mieli sportowe obuwie, więc biegli szybciej, a ja zostawałam w tyle coraz bardziej przestraszona, że wróg mnie dogoni. Biegłam już zresztą dość długo, więc sił zaczynało brakować. Co wtedy robić?! Myśleć! Za bardzo racjonalny uznałam wtedy pomysł wykorzystania kolesia, który biegł przede mną szybciej, więc złapałam go za rękę, żeby mnie ciągnął. Myślę: ”Z nim pobiegnę prędzej!”, po czym okazało się, że nie umiem jednak tak szybko przebierać nogami i momentalnie zaliczyłam glebę. Na moje nieszczęście facet chyba na prawdę chciał mi pomóc, jakże by inaczej! Na bank był Nowozelandczykiem! „I po co się pytam, po coś Ty taki dobry!?”. Nawet jak się w końcu kapnął, że się przewróciłam, to mojej dłoni nie puścił. Jak wiadomo, z twarzą w piachu ciężko krzyczeć, a i ruchy ograniczone, więc szarpałam się jak węgorz na haczyku, ale nic. Dalej jadę mordą po ziemi. To inaczej - „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna!” – nie puścił – nie działa. „Drętwota!”, bo cholera wie, skoro Frodo tu był, to może i Harry Potter też. Ale nic, czyli że niestety nie był. A nie! Ja po prostu różdżki nie wzięłam…A ten Nowozelandczyk po prostu jest szlachetny, psia mać! Tak se mnie ciągnie po ziemi z dobroci serca. I gdy straciłam nadzieje, że odzyskam równowagę – dup! Korzeń. Trochę boli, ale jestem wolna. Wróg coraz bliżej pewnie, ale cóż, ostatecznie lepsza śmierć z twarzą niż bez. Szczęśliwie nikt mnie nie stratował po zatrzymaniu się, niewiele osób za mną zostało, więc dość szybko ostatnie niedobitki mnie wyprzedziły i nieoczekiwanie nastała cisza. Najwyraźniej ci co nas gonili uznali mnie za martwą i pobiegli dalej, bo nikt mnie nie dopadł. Zostałam sama. Serce powoli wróciło z gardła na swoje miejsce. I mimo że ostatni raz kiedy myślałam źle na tym wyszłam, postanowiłam zaryzykować i się trochę pozastanawiać: „Gdzie oni wszyscy pobiegli? Może oni biegli do czegoś!? Po jakieś nagrody? Coś ważnego mnie ominęło, ale nieważne, istotne, że żyję. Gdzie moja torebka – jest!” Dwa metry ode mnie, co mogło by świadczyć o tym, że cały ten koszmar trwał kilka sekund, a nie długie minuty, jak wierzyłam, że było. Sport to zdrowie? Bulszyt! Jak można tak się narażać?  Co to za dym przede mną? Jakby chmura? I czemu ziemia się trzęsie? I to coraz bliżej…nie może być! Zrobili kółko?! Znowu tu biegną!!”. I widzę z daleka tego faceta, co mi myślał, że pomaga i dostrzegam na jego twarzy ogromne poczucie winy i już wyciąga do mnie rękę, żeby mnie znowu sponiewierać, kiedy ja krzyczę „Accio torebka!” i kolejne zaklęcie znowu nie działa, szlag! Więc podbiegam, łapię torebkę i resztkami sił uciekam z parku, by nigdy więcej do niego nie wrócić. Przynajmniej nie wtedy, kiedy wszyscy nagle jak jeden mąż właśnie tworzą historię fascynującego weekendu. Rób coś ciekawego? Okej, ale mnie tam życie miłe. Najwyraźniej nie urodziłam się sportowcem. Czeba zatem znaleźć inny sposób na bycie interesującym.

I znalazłam! Sposób ten jest bardzo mało nowozelandzki, ale za to pewnie gdybym tu nie przyleciała, nigdy w życiu nie miałabym okazji w tym uczestniczyć. Bo gdzieżby tam w dobie jukendensowych programów, rumb i innych szałów na zagraniczne formaty taneczne przyszło by mi do głowy by tańczyć POLONEZA?! Co więcej? Poloneza i KRAKOWIAKA! Pfff - nigdy bym na to nie wpadła! Ty byś wpadł? Polonez raz (powiedzmy , że) odtańczony na studniówce pozostałby jedynym na całe życie i nigdy świat by się nie dowiedział jaki talent się zmarnował. A będąc tu, przyszło mi stanąć na scenie drugiego końca świata i dzielnie szerzyć tu świadomość, że Polacy nie Nowozelandczycy (nie mylić z Maorysami)  i swoja historię i swój taniec mają! Niech świat się dowie, że też potrafimy wyglądać dostojnie! Muzyka niech porusza serca – głośno, niech gra głośno! Aż niech wzbudza podziw i uznanie.

Z Krakowiakiem to już troszkę inna historia, bo każdy z tancerzy jest amatorem, a taniec ten jest bardziej skomplikowany i jeszcze tam trzeba doszlifoooować, i trzeba mieć kondycjęęę, i zapamiętać wymagającą choreograaaaafię, i ćwiczyć, i ćwiczyć, i ćwiczyć, ale ćwiczymy i ćwiczymy, i nie poddajemy się, i mamy coraz więcej wystęęęępów, i ci bardziej ode mnie zdolni szyją strooooje, żebyśmy mieli swoje, a nie pożyczone. I jedziemy potn na festiwal do Australii, a Wy nie e! Nanana! I jak ktoś mi powie, że to nie jest niekonwencjonalny sposób spędzania wolnego czas, to usuwam ze znajomych na fejsie! Mieliśmy okazję niedawno uczestniczyć w gali otwarcia zawodów piłkarskich, gdzie pokaz dawały i inne grupy etniczne i myślę, że jesteśmy najlepsi i w ogóle, i brawa proszę, i możecie być z nas dumni, a pieniądze na działania zespołu można przelewać na moje konto. Dziękuję.
I zapodaję słit fociami z naszych prób i występów, żeby było wiadomo, że tak jak historia z parku jest ciut podkoloryzowana, tak tańce się dzieją się na serio. Łapka w górę komu się podoba <3  A komu się nie podoba, to mnie to nie obchodzi :*
Ukłony też ćwiczymy
Może nie wygląda, ale tu cwałujemy

Tak, ten pan jest Maorysem i tańczy Poloneza
Gwiazdy zza kulis;-)
W tamtę stronę sie pacz.
Se siejemy
Se skaczemy
Se zanikamy


"prawa teraz czy lewa idzie?!"
Z cyklu:"Jak 28-latek wygląda na 20 lat mniej"
Nie, tutaj nie ma Maorysa
Idealne zakończenie
I na zakończenie zakończenia takie tam z Holenderką


4 mar 2015

"You are a staaar"

Nowa Zelandia - true story, bro. - część 2.

Nowozelandczycy słyną między innymi z przyjacielskości wobec nieznajomych. Na własnej skórze przekonałam się, że potrafią być bardzo uprzejmi, chętnie ofiarują pomoc i nie wstydzą się okazać wdzięczności. Zagadują do zupełnie obcych ludzi, na przykład na przystanku autobusowym, pewnie by umilić sobie czas oczekiwania na transport. Wymieniają się na drodze uśmiechami, ekspedientki w sklepach zawsze pytają jak Ci mija dzień i mało kto czyha za rogiem, żeby Cię okraść czy zgwałcić.

Moja opinia dotyczy przede wszystkim Nowozelandczyków spotkanych przeze mnie w Christchurch, na południowej wyspie, gdyż tutaj mieszkam i tutaj mam najczęściej z nimi do czynienia. Słyszałam, że nie wszędzie tak jest, bo ponoć w Auckland, na wyspie północnej, ludzie już się do siebie mniej uśmiechają. Być może wynika to z tego, że do Christchurch dociera szybciej i częściej zimny wiatr z Antarktydy, który mrozi nasze twarze i unieruchamia naszą mimikę w grymasie wyglądającym na uśmiech. Natomiast w Auckland wiatr ten występuje rzadziej, co daje większą możliwość manewrowania swoją twarzą i najzwyklejszego udawania, że nikogo na swojej drodze się nie widzi i okazania zero zainteresowania. Moja osobista, bardzo idealistyczna i utopijna teoria jest taka, że to w wyniku dwóch poważnych trzęsień ziemi, które miały miejsce w Christchurch, ludzie są dla siebie milsi. Otóż zginęło tu prawie 150 osób, a miasto zostało poważnie zrujnowane, więc cierpienie i solidarność w ciężkich chwilach zbliżyło mieszkańców do siebie. Być może jednak obie teorie są błędne i miłości do siebie nauczyli się w szkole albo z filmów. Jednakowoż w trakcie dotychczasowych wycieczek poza Christchurch również nie spotkałam się z chamstwem i drobnomieszczaństwem. Może dlatego, że w większości spotykałam owce.

W związku z powyższym, jeżeli czujesz się ostatnio mało dowartościowany, jeżeli zbyt rzadko słyszysz "dziękuję" i jeśli dręczy Cię otaczająca obojętność na drugiego człowieka, zapraszam na terapię do Nowej Zelandii. Tutaj ludzie nie uznają, że powstrzymanie negatywnych emocji i jedynie zrównanie drugiego człowieka z błotem, a nie załadowanie mu w trąbę jest wyższym poziomem bycia kulturalnym, za który właściwie należy się wdzięczność.

Żeby nie być gołosłowną, zaprezentuję poniżej sytuacje z życia wzięte:

Otóż powiedzmy, że lekko niepewna siebie wybieram się na rozmowę kwalifikacyjną. W takich chwilach oczami wyobraźni widzę te najbardziej kompromitujące sytuacje ze sobą w roli kompromitującego się. Ale jeść czeba, więc pracuję chwilę nad moją wyprostowaną pozycją, by okazać pewność siebie i nie jem fasoli na wypadek niekontrolowanych bąków. Wkraczam na umówione miejsce tak wyprostowana, że można by pomyśleć, żem gotowa poskładać się w tzw. "mostek", a gdy zauważam potencjalnego pracodawcę, przybieram minę profesjonalnej gimnastyczki, usuwając z twarzy wyraz srającego, za przeproszeniem, kota-półgłówka. Jakież wielkie jest moje zdziwienie, gdy mój przyszły szef wyciąga do mnie ręce, jakby chciał mnie objąć na przywitanie! Myślę, że może to nowozelandzka kultura. Albo zauważył, że jednak nie umiem robić mostka i chciał mnie ratować przed upadkiem? Długo się nad tym nie zastanawiam. Tak czy siak, bardzo ciepło mnie przywitał. Zapytał jak się czuję i podziękował, że przyszłam na rozmowę! No..ee..ten, no nie ma za co, nie? Ponoć to bardzo miło i bardzo docenia, i bardzo się cieszy, i jeszcze raz bardzo miło. Dżizus-bez przesady! Potem zapytał czy mi się podoba Nowa Zelandia, opowiedział skąd on jest, zapytał o rodziców, mówił, że dzisiaj ładna pogoda, zaciekawiło go jaki jest mój ulubiony kolor, czy długo już noszę okulary i jeszcze raz podziękował, że wysłałam swoje zgłoszenie. No, heloł! Przecież cała przyjemność po mojej stronie! Już mówiłam. Fakt, no miło z jego strony, że tak się cieszy...ale po zaprezentowanej mi recenzji książki, którą ostatnio przeczytał i nie wspomnieniu ani słowa o rzeczy dla mnie teraz najważniejszej, czyli PRACY, zaczęłam się niecierpliwić. "Zacznij gadać konkretnie, bom ciekawa mojej dalszej kariery, orajt?". Zerkam na zegarek, 45 minut gadki-szmatki, a ja dalej nie wiem czy, ile miljonów i za zrobienie czego będę zarabiać. Facet chyba wyczytał moje myśli z oczu i chciał mi zrekompensować zmarnowany, moim zdaniem, dotąd czas, bo, o rany boskie!, wrócił do podziękowań. I on się znowu na prawdę TAK CIESZY, ale to tak mocno w kółko cieszy i to tak miło z mojej strony, że potrzebuję pracę, i to tak świetnie, że inaczej nie będę miała na czynsz, że rzygam tęczą. Zaczynam myśleć, że może serio zrobiłam mu przysługę? Że moje cv zrobiło na nim takie wrażenie, że myśli, że dostąpił zaszczytu, że zgodziłam się z nim spotkać. No cóż, w sumie... no...może być! Nic nie poradzę, no. Za talent się nie przeprasza. Ten pan zna się najwyraźniej  na ludziach. Jak już zaczniemy rozmawiać o zatrudnieniu za jakieś 5 godzin, to być może zgodzę się na jego warunki, a co mi tam!. Mam czas, mogę tu troszkę jeszcze posiedzieć..."no słucham, niech pan mówi dalej".

I tak dowartościowana zaczęłam pracę, gdzie okazało się, że nie tylko mój pracodawca, ale i klienci strasznie się cieszą z wszystkiego i zawsze. Ale tak intensywnie, że aż się nóż w kieszeni otwiera. Najpierw był to dla mnie szok. No bo po co aż tak się wdzięczyć?
Klient: "Mogę prosić o dodatkowy talerz?"
Ja: "Proszę." 
Klient: "Och, jejku dziękuję! To bardzo miło, że go dostałam, na prawdę jeszcze raz dziękuję, jest pani bardzo uprzejma" 
Ja: <mruga oczami zaskoczona> "Eheh, nie ma za co...nic wielkiego nie zrobiłam..."

Rodzice, uważam, wychowali mnie dobrze, więc skromnie i grzecznie się uśmiechałam. Przywykłam, a po jakimś czasie nawet mi to zaczęło troszkę pochlebiać. Miło jest być docenianym:
Klient: "Dzień dobry, chciałbym zarezerwować stolik"
Ja:"Proszę bardzo - kiedy?
Klient:"Wtedy i wtedy"
Ja: "Załatwione"
Klient:"Dzięęęęękujęęę! Ale miła obsługa, bardzo to doceniam, to bardzo przyjemne, JESTEŚ GWIAZDĄ!"

Myślę: "Jak to? Ja GWIAZDĄ?! Och, że niby ja! Hihihi, nie skądże...ale skoro tak myślisz, to może? O kurczę, no może faktycznie? Zaraz, zaraz, niech to się przejrzę w lustrze...no no, w sumie w tym fartuszku mi do twarzy..." I nie mija chwila, jak przechadzałam się między stolikami jak modelka po wybiegu, tudzież gwiazda filmowa po czerwonym dywanie. Wręcz w zwolnionym tempie, a wiatr filmowo rozwiewał mi włosy...Wszyscy TACY MILI, och i ach! Jak przyjemnie! Tak często to powtarzają...Długopis trzymałam zawsze w ręce na wypadek gdyby ktoś zechciał autograf, a nie po to, by przyjąć zamówienie. Czasem pozwalałam ludziom najpierw złożyć zamówienie, a dopiero potem czekałam na prośbę o autograf. Z biegiem czasu uznałam, że może nie pytają o podpis nie dlatego, że im nie zależy, ale że to może nieodpowiednie miejsce, więc po pracy szłam do centrum, by tam móc być zaczepioną o zrobienie sobie ze mną zdjęcia. Ale nic się nie wydarzyło, dziwnie te gwiazdy tu traktują. Entuzjazm powoli opadał. Ostatecznie cieszyłam się na dostawę kawy, kiedy to składałam podpis na potwierdzeniu odbioru. Frustracja się we mnie zbierała. Czyżby kłamali? Czyżby nieszczerze chwalili? Czyżbym jednak nie zasługiwała na sławę?! Co za obłuda...Aż nadszedł w końcu gorszy dzień:

Klient: "Przepraszam najmocniej, droga pani, ale jest może szansa za mleko sojowe?"
Ja: "Tak, jest, nie ma problemu."
Klient: "O kurczęęęęęę!! Ale super fajowo, mleko sojowe, no świetnie! Dziękuję, jesteś najlepsza! AAAAA - Mogę coś za to dla Ciebie zrobić, proszę, proszę, proszę!"
Ja: " Oooo tak! Wiesz co? Zamknij sięę! Bo kłamiesz! Skończ z tą radością, bo miód Ci z ust kapie na moją podłogę i mi się buty kleją! Nikt nie jest naturalnie taki miły! I wylyź! Ileż można sobie z dziubków pić?! Nie chcesz wcale autografu! Nie dam sobie mydlić oczu! Nie jesteś prawdziwym fanem! Jestem w pracy i owszem, z przyjemnością Ci pomogę, ale morda w kubeł!!"

A zatem powtarzam: "Jeżeli czujesz się ostatnio mało dowartościowany, jeżeli zbyt rzadko słyszysz "dziękuję" i jeśli dręczy Cię otaczająca obojętność na drugiego człowieka, zapraszam na terapię do Nowej Zelandii". Raczej nikt Cię tu nie skopie, a jedyne uderzenie jakie Ci tu grozi, to uderzenie wody sodowej do głowy.