Mobilizejszyn nadejszła.
Październik
Jako że już marzec następnego roku, muszę się mocno wysilić, by coś sensownego z październikowych otchłani mojego mózgu wyciągnąć. Albo go zatem przepiłam (październik, nie mózg), albo skoczyłam do wody na główkę i wszystko zapomniałam. Skakać do wody na główkę nie nauczyłam się nigdy dotąd, więc śmiem twierdzić, że to nie ten wariant. Pierwszy nie przypadł mi do gustu, więc nawet jeśli tak było, to i tak oficjalnie muszę zwalić winę, dla potomnych, na coś innego. Stres przed listopadem i wyprawą na Filipiny. Tak! To na pewno to! Pamiętam, że w trakcie zaznajamiania się z tym, co może mnie spotkać, odnosiłam wrażenie, że moja wrodzona zdolność racjonalnego myślenia ewidentnie się popsuła.
Odeszła na zawsze...<minuta ciszy>. Otóż między innymi czekało nas w moich wizjach przede wszystkim rozbicie samolotu. I to najpewniej najpierw by go porwano, potem zacząłby się palić, a następnie traciłby wysokość, aż ostatecznie opadłby na dno oceanu. Jeżeli cudem byśmy ocaleli ( a na pewno byśmy wpadli do wody na główkę i wszystko zapomnieli), prędzej czy później dopadła by nas malaria. Gorączka, wymioty, biegunki, wypadanie włosów, dreszcze...Jednak choroba wyszłaby na jaw dopiero po porwaniu nas dla okupu, bo mafia filipińska myślałaby, że jesteśmy bogaci. Tyle że oni by nie wiedzieli, że w samolocie nas już zdążyli z wszystkiego okraść. Jakby się dowiedzili, że nic nie mamy poza rozwijającą się w szalonym tempie malarią, to by nas wypuścili. Nie moglibyśmy jednak wylecieć z Filipin, bo w samolocie ukradli nam przecież i paszporty, więc przypominając sobie co my właściwie tu robimy( no bo skok na główkę...), zginęlibyśmy pod gruzami jakiegoś budynku z kartonu w wyniku najsilniejszego od wieków trzęsienia ziemi. Co mną kierowało, by jednak polecieć? Najwyraźniej uznałam, że przyda się pozostałym wyprawowiczom ktoś z proszkiem do prania w płynie.
Listopad
Jasna sprawa, nie zginęliśmy. Mój gaz łzawiący, który miałam wszędzie nosić, a nawet planowałam czasem z nim spać, leżał cały miesiąc na dnie plecaka niedotknięty. W samolocie moglibyśmy umrzeć jedynie z przejedzenia, bo catering mieli tak bogaty, że zastanawiałam się, czy nie zabrać na wynos. W gazecie arabskiej, o którą z Ola poprosiłyśmy bo co?! Bo z Europy i już arabskiego nie znamy?! Żaden Times, dawać nam tu robaczki! Pooglądałyśmy obrazki, no i mogłyśmy pakować jedzenie...Oczywiście nie wzięłyśmy - wpakowałyśmy je w siebie na siłę, bo brakłoby miejsca w plecaku na ładny kocyk w kratkę! Aha. Pragnę zaznaczyć, iż przelot tych zaledwie -naście tysięcy kilometrów, był moim pierwszym w życiu. Start i lądowanie okazały się nie być najprzyjemniejszymi momentami podróży, ale dla widoków z okna ( i jedzenia ofkors) mogłabym duuuuuuuuuuurś startowac i lądować, startować i lądować...
Lecieliśmy samolotem kilka razy, bez większych tragedii. Nawet szkoda, bo siedziałam raz przy wyjściu ewakuacyjnym i odczuwałam silną potrzebę wykazania się w razie katastrofy...jak podróż może człowieka odmienić...no ale niestety, jak na złość, żaden silnik się nie urwał. Nieszczęśliwy los miał jednak szansę się do mnie uśmiechnąć, bo nic tak wyprawy nie upiększy, jak tajfun w historii największy! Tyle że niewiele z nim mieliśmy do czynienia, bo nie dotarł do miejsc, w których w tym czasie przebywaliśmy <klops> Ale nie powiem, o śmierć się ocieraliśmy! I to dosłownie, bo zwiedzaliśmy jaskinię w Sagadzie, u wejścia do której chowano dawniej zmarłych. Zrobiliśmy sobie nawet sweet focie z trumnami, z czego właściwie jak na nie patrzę, to nie wiem czy się cieszyć. Niezbyt korzystnie wyszłam. Jakoś blado.
Całe życie przed oczami przelatywało mi w naziemnych filipińskich środkach transportu. Tamtejsi kierowcy, daję głowę, uczęszczają na kursy bycia obojętnym na wszelkie niebezpieczeństwa na drodze. Czerwone światło służyło jedynie ubarwieniu dróg, każdy chyba MUSI tam trąbić, titać, hałasować. Ludzie na drodze? - nieważne. Przepaść we mgle, a droga wąska na szerokość mojego przedpokoju - nieważne! Jak zginąć to razem! Na szczęście nie było nawet czasu, by zastanawiać czy faktycznie jestem w stanie zgodzić się na to poświęcenie dla grupy...Tyle do obejrzenia! Tu widok, tam widok, tu ludzie, tam ludzie <wiem, brzmi jak wszędzie>. A że szybko tam TRZEBA jeździć, wszystko wyłapałam wzrokiem, ale kosztem zdrowych oczu i teraz mi latajOM jak zepsutej lalce.
Jak zepsuta czułam się zresztą na Filipinach też! Bo jak można...kto chodzi z katarem po mieście przy niezmiennej temperaturze 30 stopni Celsjusza...? Katarem? ba! Z olbrzymią powodzią smarków!! A potem i kaszlem, bo nosem oddychać nie można, to se człowiek jamę ustną suszy jak z jęzorem wywalonym biega od apteki do apteki. Z tego wszystkiego potem i gorączka przychodzi i już już...i byłaby malaria. Na szczęście świadomość, że Chłopak posiada silne przeciw niej leki, pomogła mi dość szybko i także tym razem wywinęłam się śmierci....
W tym miejscu sama siebie powstrzymuję się przed pisaniem więcej i więcej...bo śmierć niechybnie spotkałaby mnie przed komputerem, od którego nie umiałabym się oderwać, albo w końcu brakło by miejsca na moje wywody w Internetach. Także szybki wniosek - oby groźba takiej śmierci, jakiej się wiecznie obawiałam, wisiała nade mną częściej. Adrenalina, pokonywanie granic, szukanie rozwiązań, płukanie zębów Spritem, podróżnicze kłótnie - jestę spakowana, siedzę i czekam <zerka niecierpliwie na zegarek>.
Tymczasem, jak wiemy został mi jeszcze
Tymczasem, jak wiemy został mi jeszcze
GRUDZIEŃ
Pominę fakt, że największym minusem wyprawy, było jej zakończenie i to, że leciałyśmy do Polski z Olą same, a Kudłaty i Chłopak zostali, by lecieć jeszcze dalej...a przecież oni mieli ze sobą GOPRO i nasze zdjęcia, filmiki... wspomnienia! <głęboki szloch>. I jeszcze małe małpki tarsierki mieli zobaczyć<jeszcze głębszy szloch>. No i takie tam jeszcze szlochy, bo niewiadomo kiedy znowu całowanie i takie inne, o których nie będę pisać, bo się wstydzę, a zresztą intymności i uczuć bronić przed mediami będę zawsze! Paparazzi - no foto, plis...
Jest jednak taki bohater grudnia, o którym wspomnieć tu muszę. Nie potrafi jeszcze czytać, więc kurcze, nie będzie mógł mi podziękować za umieszczenie go w zaszczytnym, puetnującym miesiącu, ale nadejdzie ten dzień! Moim bohaterem miesiąca jest Dominik. Mały, dzielny, silny, uśmiechnięty i wytrwalszy od niejednego dorosłego. Przydzielam mu grudzień, gdyż wtedy miałam okazję zobaczyć, jak w końcu, po wielu przejściach, śmiesznie przebiera nóżkami między krzesłami, stołem, a tłumem dorosłych. Jak biega od Mamy do Taty, a ten widok dawał im tyle radości, że widząc ich miny, chciałabym, żeby Dominik nie przestawał biegać, dopóki by nie zemdlał ze zmęczenia <3 Poruszył mnie bardzo, nie będę ściemniać. I nie dlatego, że jak biegał, to nie wyhamował i we mnie wpakował. Po prostu dlatego, że jest silnym chłopczykiem. A Iwona i Paweł są silnymi rodzicami. W moich oczach cała trójka zasługuje na jakieś wyróżnienie, a jedno co mogę najmilszego zrobić, to wspomnieć o nich z miłością na moim skromnym blogu, by te kilka osób, co tu zagląda wiedziało, że czeba być twardym, a nie miętkim!
I idę sobie teraz szlochać ze wzruszenia, bom w końcu twarda jak skała.