16 sie 2011

gość.w.dom.

"Wyjechałaś, Michalina - jestem załamany!" , czyli jak rodzina S. radzi sobie ze stresem.

Kawowa pralinka i piasek pustyni - kolory, które powstały po to, by znaleźć się na ścianach mojego pokoju. Nie są przypadkowe - kojarzą mi się. Zasługiwały więc na osobiste machnięcie pędzlem. Na malowanie w odpowiednim momencie, z możliwością poświęcenia im należytej uwagi i skupienia. Z sercem.

Odpowiedni czas jak na złość jednak nie przychodził. Jak zawsze i na wszystko. Wiaderka, stojące w kącie niecierpliwie na mnie spoglądały, a ja wciąż idealizowałam wizje siebie dzielnie stojącej na wysokiej drabinie i jakby w zwolnionym tempie wyłaniającej spod wałka cudowne barwy...napawałam się tym tętniącym spokojem obrazem, aż przyszła nieoczekiwana wiadomość-będą goście! Za dwa tygodnie, na weekend.

się pytam - TAK SZYBKO!?

W mgnieniu oka w mojej wyidealizowanej wizji runęłam z tej przeklętej drabiny na podłogę. W maksymalnie przyspieszonym tempie. "Przecież nie zdążę !". Spojrzałam na wiaderka z farbami - bezczelnie zadowolone.

Dwa dni później do moich zadowolonych wiaderek dołączyło jeszcze kilka dodatkowych. W tacie obudził się instynkt inżyniera - "Musimy u nas też odświeżyć. Wyliczę ile potrzebujemy farby...Kuchnię też zrobimy...balkon koniecznie. Widziałem takie fajne wałki, będzie Ci się nimi świetnie malowało, Michalina. Dwa dni i mamy z głowy" .

Aha. Okej.

Jedno co miałam z głowy, to rwać sobie włosy z każdym kolejnym dniem remontu. Dwa dni...dwa dni!!?? to chyba był żart, a ja wzięłam to na serio, bo dwa dni trwało samo wynoszenie gratów z jednego pokoju do drugiego. A całe życie byłam przekonana, że mój pokój jest właściwie maleńki i pusty... "Tylko pamiętaj, Michalina -tak, żeby Kicia miała gdzie spać."

Aha. Okej, mamo...a ja?

Ja po kilku praktycznie nieprzespanych nocach zaczęłam się przyzwyczajać do swoich sińców pod oczami, a współpracownicy zrozumieli, że nie trenuje do konkursu w bodypainting, lecz wciąż mam remont i skończył się rozpuszczalnik. Przestawali się dziwić, kiedy raz po raz machałam ręką - góra-dół! góra-dół! - "wałkuj sobie, Michasiu, wałkuj...". Pamiętałam jednak o zachowaniu granicy między życiem prywatnym, a zawodowym - zostawiłam listwy przy podłodze w biurze niepomalowane. o!

Wszystko bym zniosła, jakby nie to, że kończył nam się czas. Presja, jaką odczuwaliśmy była zbyt duża. Zdrowy rozsądek i opanowanie w konfliktowych sytuacjach zupełnie nas opuściły. Wiedziałam, że tak będzie - dwa dni i z głowy - pfffff......W ostatni dzień wydawało mi się, że mamy w mieszkaniu 132 ściany, 45 okien, 325 kompletów naczyń i 56 futryn, a na dodatek ma nas odwiedzić cały tłum bacznie sprawdzających każde pociągnięcie pędzla gości. Poza tym będą całe odwiedziny głodni, bo jedzenie nieprzygotowane...To odczucie mnie dekoncentrowało. Sama bym nie chciała być głodnym gościem. Co z tego, że w świeżo pomalowanym piaskami pustyni pokoju?! Wyjeżdżałam przez to przy poprawkach na ściany. Trzeba było poprawiać poprawki. Marnowałam tak cenny czas - można było by się umyć, czy coś..."Wyjechałaś, Michalina, jestem załamany!". No nie! Jeszcze depresji taty mi tu brakuje...

CUD!

Udało się. Przyjechali i nie wpadli do wiadra z farbą, tynk na głowy nie leciał, niewyczyszczonej jednej ścianki z szafy nie zauważyli. Nawet coś zjedli.

Pominę fakt, iż na tym dancingu byłam barmanem. Nawet to przecież lubię. Że kucharką...no - tego się nie spodziewałam, aczkolwiek mam miła kuzynkę, więc poprosiła o przepis. Pominę też fakt numer 2, iż potańczyć - potańczyłam .Taksówkę pokazać - pokazałam, a nawet załatwiłam przejażdżkę. Wycieczkę zorganizować - zorganizowałam : pokażmy co z miasta najlepsze, czyli skansen zaliczony. No i pochwałę dla autobusów też usłyszałam...żyć, nie umierać w tym mieście.

A jak pojechali, to tak jakby ciszej....

2 komentarze: