31 sie 2011

zły.dzień.

Nie żebym była jakaś niemiła. Zwykle jestem sympatyczna i wyrozumiała...ale każdy ma czasem zły dzień i woli się wtedy pośmiać bardziej z kogoś niż z siebie ( niektórzy pewnie dopiero teraz się dowiedzieli, że w ogóle można się śmiać z siebie samego, ale to inna komedia ). I ja najwyraźniej miałam bardzo zły dzień, bo nawet wyrzutów sumienia nie czuję - w każdym bądź razie, taką przyjęłam logikę mojego wybuchania śmiechem w miejscach publicznych w krępujących dla kogoś sytuacjach. Polecam - usprawiedliwiona parskam śmiechem na prawo i lewo.

Dziś też parskałam. Pójdę na kolanach do Częstochowy, jak będzie trzeba - obiecuję i przepraszam.

Akcja toczy się w osiedlowym sklepie w godzinach wieczornych. O tej porze między regałami zwykle biegają te same osoby:
1. pracoholicy, którzy w ciągu dnia absolutnie nie mogli sobie zrobić przerwy na zakupy i właśnie planują obiad dla całej rodziny
2. włóczący się po osiedlu nieletni, którzy w sumie mają 3,50 zł i prowadzą narady czy kupić colę czy chipsy
3.zagubione w porannym wyścigu do chleba babcie
4. matki z całą gromadką hałaśliwych dzieci, które za dnia trzeba ukrywać w domu, bo demolują wszystko, co napotkają na swojej drodze
5. ja

Pech chciał, że dzisiaj natrafiłam na osobników z grupy numer 4 - na cały tabun osobników z grupy numer 4. Same matki z potwornie hałasującymi dziećmi. Wszędzie! Ekspedientki dzielnie walczyły z przewracającymi się butelkami, paczkami papieru toaletowego i idealnie ułożonymi dotąd bombonierkami. Natomiast kiedy matkom i dzieciom przyszło się mijać gdzieś po drodze, matki traciły orientację które dziecko jest czyje i co akurat próbuje wsadzić do czyjego koszyka. Do mojego nic nie wsadziły, za to wyciągnęły z niego czekoladę z rodzynkami i orzechami, żeby pokazać mamie, że też taką chcą. Mama nie zareagowała, więc szybko wyrwałam moją czekoladę z małych brudnych rączek i uciekłam w stronę kasy z nadzieją, że tam huragan jeszcze nie dotarł.

Otóż dotarł.

Początkowo każde z dzieci przy kasie wywoływało we mnie chęć zaopiekowania się nimi - trzy dziewczynki (3-6 lat) w ubrudzonych sukienkach i jeden chłopczyk (4 lata), w ubrudzonych spodenkach, aczkolwiek głowy nie dam sobie uciąć, że spodenki na pewno nie były kiedyś sukienką. Cichutko dyskutowali o tym, który baton w koszyku mamy jest kogo i czy zjedzą je po kolacji, czy przed. To znaczy...tak myślę, że właśnie o tym dzieci rozmawiały, bo żadne z nich nie miało pełnego uzębienia i dość niewyraźnie mówiły. Miałam przez moment nadzieję, że ich mama mi wszystko wyjaśni, ale okazało się, że dzieci zębów nie miały po niej, więc ponownie swoją uwagę skupiłam na małych brudaskach.

Skupiałam się jednak trochę za bardzo, bo niespodziewanie usłyszałam od chłopczyka sympatyczne "Co się tak gapis?!" i w momencie gdy padły te czułe słowa, spojrzeniem uraczyli mnie wszyscy członkowie rodziny. I tu nastąpił moment krytyczny. Otóż okazało się, że wszystkie cztery pary oczu odziedziczyły po matce nie tylko brak zębów, ale i rozbieżność gałek ocznych, potocznie nazywaną zezem. Byłam otoczona samymi zezokami! Widziałam, że wszyscy próbują na mnie groźnie patrzeć, co przyniosło odwrotny efekt. Ja, zamiast się opanować i spuścić wzrok z poczuciem winy, ukazałam wszystkie zęby w, wydawało mi się przyjaznym, śmiechu. Nie do końca to przemyślałam, bo na taką moją reakcję matka oburzyła się jeszcze bardziej. "Moze chce sie pani wcisnąć?! o nie! my tu byli piersi, rozumies". No to akurat zrozumiałam.

Pozwoliłam im dokończyć zakupy bez mojego 'gapienia się'. Obserwowałam jedynie jak ekspedientka szybko kasuje kolejne produkty, kontrolując się, by nie spojrzeć przez przypadek nikomu w oczy. To mnie też bawiło, ale bałam się okazywać życie, więc liczyłam w myślach mechanicznie wrzucane do koszyka batony. Dwoje najmniejszych dzieci liczyło ze mną, tyle że na głos. Ja naliczyłam 1 liona, 2 marsy i 2 snickersy - one : 2 liony, 4 marsy i 4 snickersy. I zadowolone wyszły ze sklepu, bo myślą, że na każdego przypadną dwa batony...

Wyszłam krótko za nimi. Widziałam, że najstarsza dziewczynka sama niosła całe zakupy, jakie zrobiła mama. Musiały być cholernie ciężkie, bo szła bardzo powoli, daleko za resztą rodziny. Ale nie było widać na jej buzi, żeby się męczyła. Pewnie była święcie przekonana, że niesie cztery reklamówki, skoro niosła dwie i nie mogła się nadziwić, że sama tyle udźwignie. Że właściwie jest bardzo silna i doniesie je do domu bez zająknięcia. Taką wiarę w siebie widuję rzadko. Myślę, że trzeba mieć zezowate szczęście, żeby udało się przenieść z jej pomocą nie dwie lub cztery reklamówki, ale całe góry.

Koniec.

3 komentarze: