Jestem dobroduszna, bo czasem pożyczam bardziej niż ja potrzebującym w danej chwili auto. Jasne, przejadę się autobusem - myślę. Dobrze mi zrobi jak się trochę od przystanku przejdę - myślę...Na zdrowie wyjdzie. Nie jestem przecież uzależniona...
I wystarczy, że spojrzę na podjeżdżający autobus i moja wizja spokojnej i zdrowotnej wycieczki szczęśliwością na kółkach zamienia się w niekończące się pasmo przykrych spostrzeżeń i walkę z chęcią wybiegnięcia z autobusu w trakcie jazdy na maskę najszybciej jadącego samochodu. Byle by poczuć jego bliskość i zaspokoić tęsknotę za środkiem transportu mieszczącym zazwyczaj maksymalnie 5 osób i to jeszcze tych, których znam i zdarza się, że lubię.
Najgorzej, jak autobus jest pusty. Mnóstwo wolnych miejsc. Nie dość, że muszę się zdecydować, to jeszcze, jak już się skuszę na któreś, okazuje się być brudne i w pobliżu pasażera, który boi się wody. I bynajmniej nie mam na myśli wody w jeziorze, a raczej w wannie. No ale nie będę się przecież przesiadać z miejsca na miejsce, tak jakby mi żadne nie pasowało...cierpliwie czekam na następny przystanek - może mnie ktoś siłą z tego fotela zrzuci. Obserwuję z nadzieją, ale w babciach i dziadkach nie dostrzegam potencjalnych zrzucających z użyciem przemocy. Natomiast pasażerowie młodszego pokolenia nie tylko nie chcą mnie zrzucać. Totalnie mnie nie zauważają! Nikt im nie przeszkadza, zachowują się bardzo swobodnie. Opowiadają szkolne tudzież podwórkowe przygódki coraz głośniej, jakby się spodziewali oklasków od zmuszonych do ich słuchania współtowarzyszy podróży. Nikt jakoś nie jest skory do owacji, nie wyczuwam też szczególnego zwrotu akcji w najbliższych minutach...A jednak! Na kolejnym przystanku wsiada już tyle osób, że brakuje miejsc siedzących. Akurat wtedy kiedy zdążyłam się do mojego bardzo przywiązać! No ale widzę pana na moje oko 230 lat, więc proponuje mu, że go przeniosę na moje miejsce, bo sam pewnie nie da rady. A on albo się obraził, albo wcale nie miał 230 lat. W każdym razie nie chciał siedzieć. Ja nalegam. On odmawia. Ja proszę, on dziękuje. I tak się próbujemy przez chwilę grzecznie przekonywać do swoich racji, gdy dostrzegam 15-latkę w zielonej kurtce, która chce jako trzecia skorzystać, skoro się z dziadkiem biję. O nie! Szybko siadam, dziadek jednak lekko rozczarowany, ale trudno. Stracił szansę...Moje zmysły pracują na najwyższych obrotach. Obserwuję i...A ha! Grupka starszych pań najpierw zabijając wzrokiem grupkę młodocianych i nic nie osiągając, bo przecież oni są w tej chwili na scenie i światło reflektorów ich oślepiło, zmierza w moją stronę. Nie wiem czy im się wydaje, że całą szóstką zmieszczą się na moim śmierdzącym fotelu, czy też biorą udział w jakimś wyścigu, aczkolwiek sprawiały wrażenie bardzo zdeterminowanych, dlatego wolałam za wczasu uniknąć zderzenia. Szybko wstaję, kontroluję czy mam torebkę i oczom nie dowierzam, bo na moim miejscu przygotowanym dla sześciu starszych pań - 15-latka w zielonej kurtce! Wygrała ze mną. Małpa. Babcie hamują, lamentują, szukają nowej ofiary. A ja szukam wolnej rurki, żeby nie musieć utrzymywać równowagi dzięki plecakom autobusowych gwiazd. Jak na ironię losu, nie słyszę nic poza chyba wyrwanymi z kontekstu słowami. Myślałam, że nikt publicznie się tak nie wyraża bez przyczyny! Przez sekundę mam nadzieję, że dyskutują o pochodzeniu polskich wulgaryzmów i ich roli w literaturze, ale szybko przekonuję się, że cały ich scenariusz jest nieocenzurowany. Praktycznie każde słowo. To nie jest żadna dyskusja. To jest...straszne!
Na szczęście Tadeusz do spraw beznadziejnych wysłuchuje czasem modlitw i mój przystanek nadchodzi. Znerwicowana, zbulwersowana i zmęczona o 8 rano, docieram do celu.
Życie jest ciężkie, a ja paskudnie wygodnicka. Fuj!